Dwanaście spektakli dramatycznych i jeden muzyczny. To bilans współpracy André Hübnera-Ochodlo z Teatrem im. A. Mickiewicza. Trzynastką jest szekspirowski „Makbet”, którego premiera odbyła się 23 kwietnia.
Kończąca się właśnie kadencja Roberta Dorosławskiego jako dyrektora Teatru im. A. Mickiewicza łączy się ściśle z nazwiskiem pieśniarza i szefa Teatru Atelier im. A. Osieckiej w Sopocie. Gdy André Hübner-Ochodlo przybył do Częstochowy z repertuarem pieśni żydowskich nikt – na czele z nim samym – nie spodziewał się, że zwiąże się ze sceną przy ul. Kilińskiego na kilkanaście lat. Że z myślą o niej stworzy dwanaście spektakli dramatycznych, jeden muzyczny i zaadaptuje na jej potrzeby „Szarego Anioła” z niezapomnianą Joanną Bogacką w roli Marleny Dietrich.
Czekając na „Ochodlo”
Odważny artysta sprawił, że w teatrze czekało się i „chodziło się” na „Ochodlo”. Trzykrotnie sięgał on po twórczość Agnieszki Osieckiej i efekty ich sopockiej współpracy. Tak było najpierw przy „Wilkach”, pełnej namiętności i zdrady sztuce, którą poetka napisała na motywach powieści Singera „Wrogowie – opowieść o miłości”. Do dziś pamiętam powiew nowości, który towarzyszył tamtej premierze z listopada 2009 r. Zresztą symbolizowała ona to, co przejawia się w większości realizacji tego twórcy: życie, śmierć, ciemne strony ludzkiej osobowości, złożoność natury człowieka, zagubienie, poszukiwanie…
Songami Osieckiej brzmiało również „Do dna”. I tu pojawili się bohaterowie, którzy życiowo się pogubili, zamknięte koło, z którego trudno się wyrwać, upadek i życie na dnie. Pełne rozliczeń jest też „Wesoło miasteczko. Agnieszka Osiecka – piosenki ostatnie” zbudowane z utworów, które wybitna poetka określała najlepszymi, jakie wyszły spod jej ręki. Muzyczny spektakl wesoły jest tylko z nazwy. To emocjonalny rollercoaster, który porusza czułe struny.
Gdy myślę o tym tytule, od razu słyszę „Wybacz Mamasza” i Marcina Januszkiewicza. To wyżyny nie tylko umiejętności wokalnych, ale i emocjonalnych. I na szczęście ten utwór, jak i całe „Wesołe miasteczko” trafiły na płytę, którą wydały wspólnie teatry: Atelier i im. Mickiewicza.
Z buciorami w duszę
Jednak jeśli miałabym wskazać spośród całego, „częstochowskiego” dorobku André Hübnera-Ochodlo swoją trójkę, nie będzie to „Osiecka”. I tu brzmi nieco przekory, bo nigdy nie kryłam, że to moja ukochana poetka. To jej twórczość kształtowała mnie od szkolnych lat zdominowanych przez „Zielono mi” i „Pięć oceanów”.
To moje „podium” układam bez stopni i medali. Alfabetycznie: „Hamlet”, „Proca”, „Znikomość”. Pierwszy tytuł widziałam trzy razy, drugi – dwa, trzeci – niestety, tylko raz. I bardzo mi żal, że monodram Macieja Półtoraka nie powrócił już nigdy na afisz.
O „Procy” według Nikołaja Kolady napisałam tuż po premierze w grudniu 2015 r., że to przedstawienie, które z buciorami włazi w duszę. Dziś nie zmieniłabym w tym stwierdzeniu ani słowa.
„Proca” (podobnie jak zresztą „Znikomość”) należy do najdoskonalszych spektakli, które gościła scena kameralna. Realizacji kompletnych, ważnych, idących pod prąd, bo tematy nie są wygodne.
Myślę, że Adam Hutyra jako Ilja – kaleki samotnik stworzył kreację najwyższej próby. I choć to aktor, który zawsze trzyma odpowiednio wysoki poziom, chyba potem już tego nie przebił. Do dziś nie rozumiem tego, że nie uhonorowano tej roli Złotą Maską.
Przed laty Tomasz Włosok jako Anton wydawał mi się zbyt rozedrgany, jednak już wtedy było wiadomo, że to piekielnie zdolny młody człowiek. Potwierdzają to liczne role filmowe i telewizyjne. Szkoda tylko, że jego występ na częstochowskiej scenie był jedynie gościnny.
Role niczym prezenty
André Hübner-Ochodlo ma niewątpliwy dar do aktorskich wyborów. Ofiarował tu wiele ról – prezentów. Taką był nie tylko Ilja podarowany Hutyrze. Aktor ten był również m.in. znakomitym Pogromcą w „Sile przyzwyczajenia (Cyrku egzystencjalnym)” Bernhar- da czy Klaudiuszem z „Hamleta”.
Zostając przy ostatnim tytule, to właściwie przyniósł on same dobre role, ale najlepsza z nich była ta tytułowa. Maciej Półtorak jako książę elektryzował od chwili, gdy tylko pojawił się na scenie. Całą swoją dzikość, zagubienie, pewną bezlitosność wyśpiewał w songach.
Takie role powodują u publiczności przysłowiowe „ciarki”. Jednak jeszcze więcej oferował ich wspomniany już oparty na faktach tekst Larsa Norena. To za sprawą „Znikomości” Półtorak balansował na pajęczynie utkanej ze wszystkich odmian szaleństwa. Przerażał, bo Hübner-Ochodlo często przeraża. W tych spektaklach wiele jest dosadności, brudu, emocji, wysokich tonów, bolesności.
Do ulubionych aktorów tego reżysera należy również Michał Kula. To on był Weismanem ze sztuki Taboriego (choć akurat tego spektaklu nigdy nie obdarzyłam sympatią), nagrodzonym Złotą Maską Grabarzem z „Hamleta” czy wreszcie dyrektorem Caribaldim z „Siły przyzwyczajenia”. Rola dyktatora należy do takich, na które czeka się całe zawodowe życie.
Ważne role w spektaklach Hübnera-Ochodlo stworzył również Waldemar Cudzik. To on był Hermanem w „Wilkach”, Merkinem w „Poniżej pasa” czy Żonglerem w „Sile przyzwyczajenia”.
Nie oznacza to, że wśród kobiecych postaci nie było pereł. Wystarczy przytoczyć ostatnią z nich, czyli Abby ze „Strefy zero”. Gdyby podium liczyło nie trzy, ale cztery miejsca, postawiłabym na nim i ten tytuł. I Teresę Dzielską, która za swoją kreację otrzymała już zasłużoną nominację do Złotej Maski. Mam nadzieję, że niebawem przemieni się ona w statuetkę, bo dojrzałe, pełnokrwiste i wielowymiarowe aktorstwo należy doceniać.
Oczywiście są role z pierwszego planu, jak siostrzany duet z „Fałszu”, ale są też takie mniej oczywiste, które sprawiają, że dany spektakl jest kompletny. Jak Larysa z „Procy”, którą zagrała Iwona Chołuj czy Wnuczka z „Siły przyzwyczajenia”, którą w Sylwia Oksiuta-Warmus. Obie nie dostały monologów, Wnuczka wypowiada zresztą chyba tylko kilka słów, a i tak zapisują się mocno w pamięć. To sztuka.
Widz poruszony
– Lubię bulwersować publiczność zawsze staram się wymyślić coś takiego, by otwarła usta ze zdumienia – mówił o swojej twórczości przywoływany Kolada. Nie wiem, czy dyrektor Teatru Atelier podpisałby się pod tymi słowami, ale jako ten widz, który tego poruszenia doświadczał, przypisałabym mu ten cytat.
„Makbet” jako ta trzynastka jest tytułem, który kończy pewien okres w częstochowskim teatrze. André Hübner-Ochodlo nie wyklucza, że jeśli padnie stosowna propozycja, być może po raz kolejny stworzy spektakl na potrzeby tej sceny. Jednak dotychczasowe realizacje spięte zostały klamrą, która zamyka te kilkanaście lat zaskakiwania publiczności.
O tym, że dramat Szekspira uznawany jest za pechowy, można było przeczytać m.in. w kwietniowym wydaniu „Czasu na kulturę!”. Fatum udało się przełamać, a do premiery doszło. Odbyła się ona zresztą w dniu rocznicy śmierci angielskiego mistrza.
Oczekiwania były spore, „Hamlet” zaostrzył bowiem apetyt na realizacje tego typu. Gdy sięga się do kanonu, nigdy nie jest łatwo. Widać, że André Hübner-Ochodlo długo szukał odpowiedniej konwencji. Jego „Makbet” pełen jest elegancji. Uszyto go według wytycznych reżysera niczym garnitury aktorów i suknie, które aż sześciokrotnie zmieniała Lady Makbet.
Scena osnuta gęstą mgłą
W ogóle dużo uwagi poświęcono na zewnętrzną część spektaklu. Na oryginalne rzeźby, detale, nowoczesny dizajn. Najciekawszym elementem scenografii był zdecydowanie stół. W zależności od sceny był on taśmą w krematorium, łożem czy stołem dla gości. Zresztą duet, który tworzą André Hübner-Ochodlo i Stanisław Kulczyk, przyzwyczaił nas do bogactwa rozwiązań scenograficznych.
Pomysłowość wizualna, która wpisuje się we wszystkie spektakle tego reżysera, z pewnością trafi w gusta zwłaszcza młodszej publiczności. Zachwycą ją pewnie potęgujące klimat mroku i tajemnicy dymy, które niczym gęsta mgła osnuwają scenę.
To nie jest „Makbet”, którego każdy z nas pamięta. To nie jest dramat, w którym rządzi polityka i żądza władzy. Punkt wyjścia jest inny, bo reżyser postawił na dramat małżeński. Na utratę dziecka, którą widzimy już w pierwszej scenie, na utratę bliskości, oddalającą się miłość i niekonwencjonalne metody walki, o to, co przeminęło. Stąd mord, stąd sięgnięcie po koronę. Jednak w tym ujęciu Makbet i Lady Makbet okazują się zbyt niedojrzali, by utrzymać to, po co wyciągnęli umazane krwią dłonie. Korona była zbyt ciężka, a szaleństwo nie- odwracalne.
Narastający obłęd
Jeśli miałabym wskazać aktorską trójkę, nie będzie ona typowa. Otworzy ją bowiem Mariusz Urbaniec jako Macduff. Ten młody, związany z Częstochową aktor wystąpił tutaj gościnnie. Gdy śpiewa song w scenie finałowej – poraża.
I tu kłania się rola André Hübnera-Ochodlo w kształtowaniu drogi aktorskiej. Przypomnę, że Adam Machalica, dziś tytułowy Makbet, debiutował na tej scenie jako Horacy z „Hamleta”. Obecnie gra zaś najbardziej wymagające role (z bezbłędną rolą w „Strefie zero” na czele) i to do niego należy bezapelacyjnie sezon 2021/2022. Mam nadzieję, że i Urbaniec częściej będzie występował w tym teatrze. Jego obecność wzbogaciłaby częstochowski zespół aktorski.
Wracając do tej trójki, dopełnia ją duet, który stworzyły Teresa Dzielska i Sylwia Oksiuta-Warmus nie tylko jako Lennox i Ross, ale również odzwierciedlenie wiedźm, których obecność widać w działaniach bohaterów. Raz przypominają killerów wykonujących rozkazy władcy, czasami są marionetkami, czasami same poruszają sznurkami akcji. Największe wrażenie wywołują jednak jako zakrwawione upiory potęgujące narastający obłęd sztuki.
Szaleństwo dopełnia muzyka autorstwa Adama Żuchowskiego (razem z Kulczykiem stanowi on stały zespół, z którym pracuje ten reżyser). Chyba najdoskonalsza, jaką ten ceniony kompozytor stworzył do częstochowskich realizacji. I tu nie brakło odwagi, dopełniają ją bowiem songi Stephena Crane’a, które z offu wykonuje Marta Honzatko. Nie jest to oczywiste połączenie, ale moim zdaniem niezwykle trafne.
Zuzanna Suliga