fbpx

Jan Wołek: Ten mój świat toczył się bardzo dziwnym ściegiem [ROZMOWA]

Zawsze stawiałem na egzystencjalny rodzaj działalności twórczej. Ten ciężki, ten prawdziwy – mówi Jan Wołek – artysta wszechstronny, interdyscyplinarny, wielogłosowy. Poeta, pisarz, pieśniarz, kompozytor, twórca programów telewizyjnych, artysta estradowy, malarz, karykaturzysta… 22 listopada będzie świętował w Częstochowie jubileusz. Przy tej okazji o swojej artystycznej drodze opowiedział Annie Paleczek-Szumlas, dyrektor Miejskiej Galerii Sztuki i pomysłodawczyni benefisu.

Anna Paleczek-Szumlas: Janku, w tym roku świętujesz 50-lecie pracy artystycznej. Tej rozmowy nie mogę więc zacząć inaczej, niż pytając: „jak to się zaczęło”?

Jan Wołek: Jak wszystko to, co złe, czyli niewinnie. Jest we mnie jakaś potrzeba inności, odrębności, nienachalna, nie jestem żadnym ekscentrykiem, choć kiedyś uchodziłem za takiego. Jednak człowiek z wiekiem tetryczeje i staje się taki tuzinkowy. Uważam, że jestem bardzo tuzinkowy.

W czasach, kiedy każdy normalny młody człowiek słuchał The Beatles czy The Rolling Stones, chodziłem do takiego klubu, do którego przychodzili różni dziwni ludzie. Nie byliśmy regularnymi hipisami, ale takimi, którzy nie wiedzieli do końca, na czym ten ruch polega. Interesowaliśmy się tradycyjną muzyką amerykańską. W piwnicy słuchaliśmy tradycyjnego bluesa.

Jan Wołek: Ten mój świat toczył się bardzo dziwnym ściegiem [ROZMOWA] 2
Benefis Jana Wołka

Czym „kupił” Cię blues?

-Ubogim instrumentarium. To domena ludzi występujących mojego pokroju, ponieważ trudno być hipisem i mieć ze sobą Orkiestrę Symfoniczną Polskiego Radia. Sami musieliśmy sobie radzić z naszymi gitarami, banjo, ukulele… Graliśmy, ale na drodze stanęła mi tzw. inteligencja, o ile mogę to tak nazwać. Wskazywała, że dramaty ludzkie są prawdziwe, ale sposób ich wyrażania był dosyć prosty, by nie powiedzieć prostacki. Z tego grania bluesa za dużo mi nie wyszło. Próbowałem go przełożyć na język polski, było to jeszcze przed Breakoutami. Zdawaliśmy sobie sprawę, że to nie brzmi.

Tak narodziła się potrzeba znalezienia innego języka?

-Języka nie tylko słowa, ale i muzyki. Który uczyniłby coś z tego ubogiego instrumentarium, w postaci jednego gitarzyny. Ja miałem np. gitarę 12-strunową, na której mało kto grał, a jeżeli to haratał kostkami. Nie wiedziałem, jak to się robi, grałem pazurami i do dzisiaj wszyscy się dziwią, jakie wydawałem osobliwe dźwięki. Pytają: jak mogłeś dojść do takiej perfekcji? Mówię: mogłem, bo nie wiedziałem, jak to się robi, robiłem jak umiałem. I tak wyśpiewywałem te swoje rzeczy. Później zaczęliśmy poszerzać to instrumentarium. Pierwsze zespoły, które tworzyłem jako lider i autor, robiłem z kolegami, wśród których był m.in. śp. Jacek Skubikowski. Potem okazało się, że Jacek też szuka swoich dróg i te nasze drogi – bez bóli i gniewu – się rozeszły. On zaczął robić swoje, a ja – swoje.

Jan Wołek: Ten mój świat toczył się bardzo dziwnym ściegiem [ROZMOWA] 3
Jan Wołek (fot. Marcin Łobrów)

Jesteś specjalistą od smutnych piosenek?

-Ten duży ciężar egzystencjalny wyniosłem właśnie z bluesa. Zawsze mówiono, że jestem pesymistą, a ja po prostu uważałem, że w każdej piosence powinno być jakieś istotne przesłanie, coś ważnego. Stan optymizmu uważałem za stan powszechny i naturalny, i nie warto o tym mówić. Daleko ważniejsze, niczym memento, było mówienie o rzeczach trudnych, dramatycznych. To było w czasach, kiedy obowiązywała totalna pochwała i afirmacja radości życia socjalistycznego, więc wszystkie piosenki egzystencjalne, które opowiadały o szarościach naszego dnia codziennego, były niemile widziane.

Koncerty odbywały się pod znakiem szlagierów, festiwali, pompy, srebrnych marynarek, schodów paradnych… To nas mierziło, śmieszyło. Nas tzw. grupę ludzi, którzy uprawiali egzystencjalny rodzaj działalności twórczej. Ten ciężki, ten prawdziwy.

Wiarygodność to podstawa?

-Dla mnie to kwestia bardzo istotna, bo jako autor wszystkiego, co śpiewałem, snułem opowieści o życiu swoim. Natychmiast znajdowałem audytorium ludzi, którzy mówili „ja przeżyłem to samo”. Relacja publiczność – ja stała się rodzajem konfesjonału. Jak mówił mój syn (dziś już dorosły), kiedy był mały: to była „szafa
na grzechy”. To miało dziwny wymiar, bo ludzie za bardzo nie wiedzieli, jak zareagować, ponieważ klaskać, to tak jak klaskać na mszy w kościele. Po koncercie siedzieli w absolutnej ciszy. I nie wiedzieli, co ze sobą zrobić, bo nagle powiedzieliśmy sobie o najbardziej intymnych i drażliwych sprawach z naszego życia.

Jan Wołek: Ten mój świat toczył się bardzo dziwnym ściegiem [ROZMOWA] 4
Jan Wołek (fot. Marcin Łobrów)

To prawda, że początkowo nie chciałeś brać pieniędzy za koncerty?

-Uważałem, że za wymianę zdań, nawet jeśli była jednostronna, za zwierzenia, za prawdę, pieniędzy brać nie należy, że to jest niegodne. Czas pokazał, że nie mam z czego żyć, mogę tylko z tego. I tak powoli stawałem się facetem, który bierze za występy pieniądze. Ale za coś innego, niż koncerty spod znaku srebrnych marynarek.

By występować przed publicznością, potrzebne były jednak… uprawnienia.

-Obowiązywały trzy kategorie: B, A i S. Ostatnia była najwyższa, upoważniała do recitalu. Dawała prawo do zaabsorbowania uwagi ludzkiej przez godzinę czy więcej. Żeby dostać którąś kategorię, trzeba było zdać egzamin, który odbywał się chyba raz na trzy lata. Stawało się wtedy przed specjalną komisją kwalifikacyjno-weryfikacyjną Ministerstwa Kultury i Sztuki. Trzeba było np. zaśpiewać trzy piosenki wesołe, trzy smutne. Złamałem wszelkie reguły i poszedłem na egzamin na ciężkim kacu, a można było podejść do niego tylko dwukrotnie. Jeśli za drugim razem nie dostałeś żadnej kategorii, to znaczy, że uznawano cię za totalnego niewrażliwca.

Poszedłem, przeprosiłem i powiedziałem, że nie interesują mnie piosenki wesołe, bo ja piszę tylko smutne i jeżeli są zainteresowani, to mogę ich kilka zaśpiewać. Komisja pod przewodnictwem profesora Bardiniego siedziała gdzieś w głębi, czekałem, czy się zgodzą. Prof. Bardini powiedział: proszę bardzo, niech nas pan czymś zaskoczy. Wykonałem normalny recital, który grywałem, jeżdżąc po klubach studenckich i mając swoje audytorium. Po czym wstałem, ukłoniłem się i wyszedłem. Potem kurtynowy powiedział, że komisja prosi na scenę. Zadano mi parę pytań z historii malarstwa, byłem doskonale zorientowany. Na koniec dowiedziałem się, że przy pierwszym podejściu dostałem kategorię S. W ten oto sposób stałem się najmłodszym w kraju artystą z kategorią S.

Jan Wołek: Ten mój świat toczył się bardzo dziwnym ściegiem [ROZMOWA] 5
Jan Wołek (fot. Marcin Łobrów)

Kiedy zacząłeś pisać dla innych?

-Nie miałem już zdrowia, żeby występować. To, co dziś nazywamy tournée, wtedy – delikatnie mówiąc, to były konwoje do Murmańska. Człowiek kursował tymi wagonami bydlęcymi po całej Polsce, wędrując od klubu do klubu, szarpiąc te 12 żelaznych drutów pazurami, drąc się do upadku niemal. A potem w nocy, w stanie upojenia alkoholowego wsiadał do kolejnego wagonu i jechał do kolejnych studentów, którzy czekali na to samo. Bardzo przejęci, bardzo kochani, ale człowiek ma tylko jedno zdrowie. I w pewnym momencie się wyłożyłem. Musiałem z tego zrezygnować, nie przestając i do dziś nie przestaję – pisać dla innych. Z tego starszego i średniego pokolenia nie było nikogo, dla kogo nie napisałbym paru piosenek.

Odłożyłeś gitarę, ale wróciła inna pasja?

-Wielka, zapomniana pasja. Już równolegle robiłem ilustracje książkowe, okładki, czasami jakieś rysunki satyryczne do „Szpilek”. Ten mój świat toczył się bardzo dziwnym ściegiem. Ja mieszkałem przez płot z Haliną Frąckowiak, a 200 m dalej, na tym samym osiedlu, przez płot z Alą Majewską mieszkał malarz, starszy ode mnie znacznie, Jurek Gnatowski, który miał tam pracownię. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy, bywaliśmy u siebie codziennie. Atmosfera pracowni, jego pracy, obudziła powtórnie moją pasję, ale już w wymiarze poważniejszym, w wymiarze malarstwa.

Akademii jednak nie skończyłeś?

-Musiałem poznać technologie malarskie, a Jurek był wybitnym wykładowcą, wielkim
znawcą malarskiej kuchni, całej alchemii i on nauczył mnie tworzyć przedmiot trwały, tak, żeby to się nie rozsypało zaraz po namalowaniu. Wiele zawdzięczam jemu i innym malarzom, którzy widząc, że jest we mnie ogromna pasja, nie zlekceważyli tego i dzielili się ze mną taką wiedzą, której nie uzyskałbym na akademii. Na nią nomen omen zdawałem i zdałem, ale nie zostałem przyjęty – chyba z braku miejsc.
Wtedy było po 40 osób na jedno miejsce. Nie miałem odpowiedniego pochodzenia, wyglądu ani protekcji, z których i tak bym nie skorzystał, bo mnie to brzydziło.

Była jednak inna droga do osiągnięcia zawodowstwa, które w zasadzie było mi potrzebne tylko po to, bym mógł robić zakupy w sklepie zaopatrzenia artystów plastyków, możliwe wyłącznie na legitymację. Powtórnie uciekłem się do komisji weryfikacyjnej. Po obejrzeniu moich prac, po szeregu wystaw, dostałem uprawienia
do wykonywania zawodu artysty plastyka. Z wszelkimi tego konsekwencjami. Czyniąc mnie nieco pokrętną drogą absolwentem akademii bez akademii.

Wiedzę podarowali mi koledzy. Nie musiałem jednak „odcinać pępowiny” od akademii, a od paru kolegów, żeby nie być ich naśladowcą.

Jan Wołek: Ten mój świat toczył się bardzo dziwnym ściegiem [ROZMOWA] 6
Jan Wołek (fot. Marcin Łobrów)

Jak znalazłeś swoją malarską drogę?

-Do swojego języka dochodzi się dwoma duktami: albo duktem głowy, która ci każe wymyślić np. że do końca życia będziesz malować trójkąty i będziesz udawał, że nikt przed tobą tego nie odkrył, albo pójdziesz duktem pędzla, ręki, która cię poprowadzi w twój sposób widzenia świata. Ja poszedłem duktem ręki, choć pewnie stać by mnie było na wymyślenie czegoś, może nie do końca oryginalnego, ale czegoś, co jeszcze nie jest popularne. Tyle że ja lubię robić to, co lubię. A ten dukt głowy zostawiłem wierszom, słowom…

Dziękuję za rozmowę.

Więcej informacji o benefisie można znaleźć na galeria.czest.pl

Czytaj także: Benefis Jana Wołka. W Częstochowie uczci 50-lecie pracy artystycznej