Do sukcesu w moim zawodzie potrzebne są trzy elementy: talent – dar, z którym można coś zrobić albo nie, warsztat – czyli to, czego można się nauczyć, oraz szczęście – zbieg okoliczności, częściej przypadek. Jeśli te trzy elementy się połączą, to się udaje. Mnie się udało – mówi aktor i reżyser Artur Barciś.
15 października częstochowska publiczność ponownie będzie miała okazję obejrzeć spektakl „Nerwica natręctw”. To kolejny tytuł w Pana dorobku reżyserskim. Zapytam więc o debiut w tej roli. Sięga on chyba lat 90.?
Artur Barciś*: Tak. Pierwszym spektaklem, który wyreżyserowałem, była „Wyspa króla snu” Teatru Telewizji dla dzieci. Był to mój debiut, po raz pierwszy wziąłem na siebie pełną odpowiedzialność za przedstawienie. Tyle że była to produkcja telewizyjna. Basia Borys-Damięcka, która była wówczas jednym z szefów telewizji, a potem została dyrektorem Teatru Syrena, zaproponowała mi wkrótce reżyserię musicalu „Machiavelli, czyli cudowny korzeń”. Ten tytuł zrealizowałem właśnie na scenie Syreny i to był ten „prawdziwy” debiut.
Pamięta Pan te emocje i pewnie towarzyszącą im trudność, która zawsze związana jest z nowymi wyzwaniami? Nie każdy aktor może być reżyserem i na odwrót. Wymaga to szczególnych predyspozycji.
– Zbyt często pracowałem z nie- udolnymi reżyserami, żeby samemu narazić się na taką sytuację. Do każdego spektaklu, który wyreżyserowałem i który reżyseruję, staram się bardzo dobrze przygotować. Przed przystąpieniem do prób mam już przedstawienie w swojej wyobraźni. Oczywiście dopuszczam różne ewentualności, pewne zmiany. Czasami aktor zaproponuje coś, co wcześniej nie przyszło mi do głowy albo mam jakąś scenę, z którą nie wiem, co zrobić.
Tak było stosunkowo niedawno z operetką „Zemsta nietoperza” z muzyką Johanna Straussa, którą reżyserowałem w Teatrze Muzycznym w Lublinie. W przypadku jednej sceny kompletnie nie wiedziałem, co począć. Myślałem: no nic, chór będzie stał i po prostu śpiewał. Nie mogłem jednak zasnąć, ciągle szukałem pomysłu. I nagle dostałem powiadomienie na komórkę. Nie był to nawet sms, raczej jakiś alert. W tym momencie mnie olśniło. Całe przedstawienie zrobiłem jednocześnie tradycyjnie i nowocześnie. Utwór nosił tytuł „Mów mi Ty”, przyszło mi więc do głowy, że przy bruderszafcie ludzie często robią sobie selfie. Wymyśliłem, że chór wystąpi z telefonami komórkowymi, którymi będzie robił sobie zdjęcia. Światło będzie przyciemnione, a na samym końcu włączone zostaną latarki w komórkach i będzie to jedyne źródło światła na scenie, poruszające się zresztą w rytmie walca. Tak, żeby widać było tylko te ogniki. W ostatnim akordzie aktorzy oraz śpiewacy odwracają telefony i oświetlają własne twarze. Efekt jest fantastyczny.
Wracając do reżyserii, czasami bywa tak, że czegoś nie wiem, ale zdecydowaną większość mam wcześniej zaplanowaną. Dzięki temu, nawet przy debiucie, tak bardzo się nie obawiam tego, czy mi się uda, bo ja już to przedstawienie wymyśliłem i mnie się podobało. Raczej nie mogło się nie udać.
Przywołał Pan tematykę muzyczną. Pierwsze z Pana realizacji były właśnie związane z muzyką, wśród nich choćby „Kofta” czy „Trzy razy Piaf”. Dziś sięga Pan po różne gatunki.
-Z muzyką ciągle jestem za pan brat i bardzo lubię takie produkcje. W ubiegłym roku wyreżyserowałem według własnego scenariusza przedstawienie „Świecie nasz” na kanwie piosenek Marka Grechuty. Często sięgam po tzw. normalne przedstawienia, zazwyczaj są to komedie. Na tym znam się najlepiej.
Zostając przy komediach, nie mogę pominąć tej wyreżyserowanej dla częstochowskiego Teatru im. A. Mickiewicza w 2006 r. – „Jak się kochają w niższych sferach”. To w sumie jedyna dotychczasowa Pana współpraca z rodzimą sceną. Jak ją Pan wspomina?
-Pamiętam, że to była zima. Miałem kłopot z dojazdami, bo jednak Częstochowa nie jest tak blisko Warszawy, a ja jestem czynnym aktorem i musiałem wracać na wieczorne spektakle, a po nich znów wyruszać, by zdążyć na poranne próby. Było to kłopotliwe, ale nie odbierało mi radości z faktu, że reżyseruję w moim ukochanym mieście. Współpraca z częstochowskim zespołem układała się wyśmienicie.
Miejsce też było szczególne, jako dziecko z pewnością przychodził Pan do częstochowskiego teatru?
– Pierwsza wizyta w tym teatrze należała do moich najpiękniejszych przeżyć. Byłem dzieckiem, chodziłem do zerówki, a może raczej do pierwszej klasy i pamiętam, że wybraliśmy się na sztukę o zajączku. Było tak pięknie i kolorowo. Te wrażenia zostają w człowieku na zawsze.
A co musi mieć w sobie dany tekst, żeby zdecydował Pan, że to właśnie ten tytuł wyreżyseruje?
-Musi mieć potencjał. Bardzo często poprawiam teksty. „Nerwica natręctw” była, moim zdaniem, za długa. To sztuka francuska, więc w pewnym stopniu była nieczytelna dla polskiego widza. Musiałem dokonać dosyć sporej selekcji, tak, by całość była zwarta, miała odpowiedni rytm i nie trwała zbyt długo. W „Między łóżkami” też naniosłem wiele poprawek. Mam aktorskie ucho, wiem, jak dana kwestia powinna brzmieć, żeby była prawdziwa i wiarygodna. Często – przed rozpoczęciem prób – długo siedzę nad danym tekstem i opracowuję go tak, żeby przedstawić aktorom gotowy, jak najlepszy materiał. A i tak przy pierwszym czytaniu zdarza się, że coś trzeba wykreślić albo dodać.
Czytając tekst, sadzam się na widowni i jestem widzem. Zadaję sobie pytanie: czy mnie to śmieszy na sposób taki, jak lubię, czy chciałbym to obejrzeć, czy będzie mi się podobało. Jeżeli dochodzę do wniosku, że to jest to, podejmuję się reżyserii. Jeśli mnie to nie śmieszy albo jest w złym guście, wtedy rezygnuję.
Często słyszę, że brakuje dobrych spektakli objazdowych. Żeby utrzymać poziom, trzeba mądrze dobierać tytuły. Zgodzi się Pan z tym?
– „Objazdówki” organizują prywatne firmy, które inwestują w ich produkcję. Wymaga to sporych pieniędzy, które trzeba wydać na gaże aktorów, dekoracje, promocję, wynajęcie sali prób… Oczywiście spektakle te muszą spełniać pewne wymagania. Przykładowo dekoracja nie może być zbyt rozbudowana, bo wtedy trzeba będzie ją przywozić tirem. Należy wziąć pod uwagę wiele elementów. Producent, który inwestuje w dany tytuł, chce mieć pewność, że to się uda i spektakl odniesie sukces.
Z całą pewnością sukces odnosi „Porwanie”, przy okazji którego spotykamy się w Częstochowie. Tym razem postawił Pan na komedię kryminalną.
-„Porwanie” nie jest typową komedią kryminalną. To opowieść o grupie amatorów, którzy chcą być zawodowcami. Porywają człowieka i nie wiedzą, co z nim zrobić. Mają słuszny cel, ważne podstawy, aby tego przestępstwa dokonać, ale potem trzeba z tej sytuacji jakoś wybrnąć. Zrobić to z korzyścią dla siebie i przy tym nikogo nie skrzywdzić. Bo to są dobrzy ludzie. I to wszystko razem jest bardzo śmieszne. Zakończenia nie zdradzamy, bo bardzo chętnie przyjedziemy ponownie z tym tytułem do Częstochowy.
Jak stworzyć komedię, która nie opiera się wyłącznie na tym, że bohater np. tylko potyka się na scenie albo klnie jak szewc? Trudniej stworzyć taki spektakl czy np. sięgnąć po jakiś współczesny dramat?
-Zdecydowanie trudniej stworzyć dobrą komedię, która jest o czymś i nie bazuje na potknięciach czy przekleństwach. Hołduję zasadzie, którą wyznaje Woody Allen, mówiącej, że komedia to tragedia, tyle że przydarzyła się komuś innemu.
Dzięki serialowi „Miodowe lata” mam w tej sferze ogromne doświadczenie. Z Czarkiem Żakiem graliśmy cały czas dramat, tylko kontekst był zabawny. To widzowie się śmiali, my byliśmy śmiertelnie poważni. Z punktu widzenia postaci, tam nic śmiesznego nie było. I taka komedia mnie interesuję. Jednak żeby ją stworzyć, trzeba wiedzieć, że takie są zasady, zatrudnić aktorów, którzy je rozumieją i będą wiedzieli, co to jest rytm sceny, a także w jaki sposób należy podać puentę. To wymaga doświadczenia, które nieskromnie powiem, że posiadam. Może dlatego „moi” aktorzy lubią ze mną pracować.
Dokładnie wiem, kiedy publiczność będzie się śmiała. Trzeba dać im wtedy chwilę na te emocje i dopiero pociągnąć akcję dalej. W przeciwnym razie widzowie nie usłyszy tego, co aktor powiedział, bo będą się śmiali. To kwestie, które trzeba wiedzieć i tak wyreżyserować przedstawienie, żeby przypominało tort, który ma różne warstwy, pięknie wygląda i do tego jest bardzo smaczny.
Za śmiechem musi pójść refleksja. Tak, jak w „Nerwicy natręctw”, której bohaterowie spotykają się przed gabinetem psychiatry. To lekka opowieść o niełatwych problemach
–„Nerwica natręctw” jest hitem. To jeden z najlepiej sprzedających się spektakli na rynku. Ten tytuł najlepiej broni się sam. Świadczą o tym liczne komentarze tych, którzy przedstawienie już widzieli. Opowiadają o tym, że nie tylko pokładali się na widowni ze śmiechu, ale właśnie ze spektaklu wyszli także z pewnymi przemyśleniami.
Oczywiście bardzo zachęcam częstochowian, aby 15 października obejrzeli moje przedstawienie, nie ukrywam bowiem, że jestem z niego niezwykle dumny.
Skoro zapraszamy częstochowian, to od Częstochowy, Kokawy czy Rędzin na pewno nie będziemy uciekać. Lubi Pan powroty w rodzinne strony? Pewnie z racji licznych zobowiązań nie zdarzają się one tak często, jakby Pan sobie życzył?
-Chciałbym wracać częściej, bo w Rędzinach nadal mieszka moja mama, a mój brat Jacek [ceniony częstochowski zegarmistrz – przyp. red.], ciągle naprawia zegarki przy alei Kościuszki. Jego dzieci – Agnieszka i Adrian – także z nim pracują. Rodzinnie jestem bardzo związany z tymi stronami. Każdy przyjazd jest nie tylko powrotem do czasów dzieciństwa, ale również okazją, by zobaczyć to, jak Częstochowa się zmienia. Tylko ktoś, kto bywa tu raz na pół roku, jest w stanie to dostrzec. Widzę, jak pięknieje. Obserwuję również to, jak Raków Częstochowa rośnie w siłę i kibicuję drużynie przy każdej okazji. Od klubu dostałem nawet szalik, który zakładam zawsze, gdy oglądam mecz. Niestety, tylko w telewizji, nigdy nie miałem czasu, żeby zasiąść na trybunach. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się to nadrobić.
Wracając do dzieciństwa, trudno pominąć początki aktorstwa. Zaczęło się od występów szkolonych, przed- stawień, recytacji i okazji, by pokazać się publiczności, nie być „niewidzialnym”.
-Całe szczęście, że w Rędzinach chodziłem do szkoły, w której była scena. Oswoiłem się z nią, tam mi było najlepiej. Uświadomiłem sobie, że potrafię coś, czego inni nie umieją. Wiedziałem, że to dar, który mam i który może być dla mnie szansą, żeby nie być anonimowym, szarym człowiekiem i osiągnąć sukces. Dostawałem brawa. Wiedziałem, że moje występy się podobają, a że scena jest miejscem pracy aktora, postanowiłem nim zostać. Dosyć konsekwentnie wyznaczyłem sobie drogę.
Zawód to jednak niewdzięczny. W książce „Aktor musi grać, by żyć” wspomina Pan o różnych pracach, których się podejmował, włącznie ze zrywaniem azbestu.
-To nie zawód był winien, tylko czasy. Po zakończeniu stanu wojennego nie było łatwo. Ożeniłem się, założyłem rodzinę, chciałem kupić mieszkanie i małego fiata. Pojechałem na wakacje do Stanów i chwyciłem się najcięższej pracy, jaka mogła się tam trafić i zarazem tej najlepiej płatnej, czyli zrywania azbestu. Przyjęto mnie do ekipy remontowej, ponieważ byłem bardzo drobny. Mogłem wejść w każdą dziurę, więc byłem przydatny. Pozostali koledzy mieli więcej siły, bo jednak była to wymagająca praca, a ja byłem tym „poręcznym”, który właził tam, gdzie inni nie mogli.
Lata 80. przyniosły nie tylko to doświadczenie, ale i m.in. premierę „Znachora”, bardzo istotnego obrazu w Pana filmografii. Dziś trudno wyobrazić sobie polskie święta bez emisji filmu Jerzego Hoffmana.
-To mój debiut na dużym ekranie, wcześniej wystąpiłem zaś w telewizyjnym serialu „07 zgłoś się”. Byłem bardzo szczęśliwy, że mogę zagrać u Jerzego Hoffmana i poznać Anię Dymną czy Jerzego Bińczyckiego. Cała ekipa była cudowna. Wiem, że wiele osób wraca do „Znachora” po raz 20. czy 25. I nadal ich ten film wzrusza, podobnie jak moją żonę.
Od tej premiery minęło ponad 40 lat, czy wówczas myślał Pan, że na dobre zwiąże się z zawodem, co więcej, sam stanie po drugiej stronie i zajmie się również reżyserią?
-Wtedy o tym nie myślałem. Byłem wówczas młodym aktorem po szkole, który marzył, żeby w ogóle w czymś zagrać. Potrzeba tego, by stanąć po drugiej stronie i spróbować swoich sił w reżyserii, narodziła się później.
Gdy zagrałem w „Znachorze”, wydawało mi się, że złapałem Pana Boga za nogi. Pół roku później wybuchł stan wojenny i wszystko się zmieniło.
O tym, że wiele osób wraca do „Znachora”, wie Pan z pierwszej ręki. Jako jeden z pierw- szych aktorów w Polsce zaczął się Pan komunikować z widza- mi przez internet. Najpierw była strona internetowa, potem fanpage, który obserwuje blisko 140 tys. osób.
-Gdy zaczynałem, Facebooka jeszcze nie było, ale strony internetowe już się pojawiały. Rzeczywiście byłem jednym z pierwszych aktorów obok m.in. Krysi Jandy – którzy mieli swoją stronę. W odnowionej wersji działa ona do dzisiaj. Z biegiem czasu założyłem również wspomniany fanpage.
Co daje Panu taki kontakt z widzami?
-Szanuję swoich widzów. To może brzmi jak banał, ale banałem nie jest. To dzięki widzom jestem spełnionym aktorem, spełnionym człowiekiem, który robi to, co kocha. Nie patrzę jednak na lajki, bo to kliknięcie zajmuje chwilę. Natomiast bardzo ważna jest dla mnie korespondencja z widzami. Te wszystkie wiadomości, na które zawsze staram się odpisywać, sprawiają mi ogromną radość. Oczywiście nie zawsze mam taką możliwość, bo gdy z okazji urodzin dostaję 6 tys. życzeń, to mam pewien kłopot z odpowiadaniem. Znajduję jednak kilka godzin, by każdemu cokolwiek wysłać, nawet jeśli będzie to tylko uśmiech.
Gdyby nie internet, gdyby nie moja strona, nie poznałbym wielu fantastycznych ludzi, którzy po prostu kiedyś do mnie napisali. Te kontakty podtrzymuję cały czas. Z wieloma osobami udało mi się wręcz zaprzyjaźnić.
Jest jeszcze inny aspekt popularności, który można przekuć w coś ważnego i Pan to robi.
-Zawsze powtarzam, że jeśli można zrobić coś dobrego, po prostu trzeba to zrobić. Nie zastanawiać się nad korzyściami, tylko działać. Mam poczucie pewnego długu wobec ludzi, którzy są nieszczęśliwi, którym się nie udało. Do sukcesu w moim zawodzie potrzebne są trzy elementy: talent – dar, z którym można coś zrobić albo nie, warsztat – czyli to, czego można się nauczyć, oraz szczęście – zbieg okoliczności, częściej przypadek. Jeśli te trzy elementy się połączą, to się udaje. Mnie się udało.
Czuję, że mam obowiązek pomóc tym, którym to nie wyszło. Bardzo często stało się tak nie dlatego, że im się nie chciało, byli leniwi albo niezdolni, tylko po prostu nie mieli szczęścia. Mogę wykorzystać swoją popularność wyłącznie w takim celu. Nie mam Instagrama, w którym pokazuję to, jaką koszulę sobie ostatnio kupiłem, ponieważ nie chcę w ten sposób sprzedawać swojej popularności. W ogóle mnie to nie interesuje. Jeśli coś robię, to bezinteresownie.
Próśb o pomoc jest oczywiście bardzo wiele, nie jestem w stanie spełnić wszystkich, bo wówczas fanpage byłby wyłącznie słupem ogłoszeniowym dotyczącym charytatywnych zbiórek. Z góry przepraszam więc tych, których próśb nie zamieściłem, chociaż staram się sukcesywnie je wrzucać. Nie oczekuję za to nagrody, wręcz dziwię się, gdy ktoś pyta, po co to robię. Tak trzeba i koniec.
Rozmawiała Zuzanna Suliga
Rozmowa odbyła się 25 kwietnia 2022 r. w Filharmonii Częstochowskiej.
*Artur Barciś – aktor i reżyser teatralny. Ukończył Państwową Wyższą Szkołę Aktorską w Łodzi. Dyplom zdobył w 1979 r. Po studiach związał się z Teatrem na Targówku, w kolejnych latach współpracował także z Teatrem Narodowym. Aktualnie jest aktorem Teatru Ateneum w Warszawie.
Aktor ma na swoim koncie role w filmach wyreżyserowanych przez m.in. Krzysztofa Kieślowskiego, Jerzego Hoffmana, Andrzeja Wajdę, Agnieszkę Holland, Krzysztofa Zanussiego, Wojciecha Marczewskiego, Sylwestra Chęcińskiego, Kazimierza Kutza czy Juliusza Machulskiego.
Publiczność pokochała go za rolę Tadeusza Norka w „Miodowych latach”. To właśnie tam wystąpił w niezwykle udanym duecie komediowym u boku Cezarego Żaka. Razem wystąpił też w innym telewizyjnym hicie. Barciś wcielił się w Arkadiusza Czerepacha, bliskiego współpracownika wójta, w serialu „Ranczo”.
Artur Barciś zajmuje się także dubbingiem. Użyczył swojego głosu wielu animowanym postaciom, m.in. Tacie Franklina i Luigiemu w „Autach”.