fbpx

Wspomnienia z ul. Sobieskiego. Wszędzie nas było pełno

Kiedy my – dziewczyny i chłopaki z Osiedla Sobieskiego wyrośliśmy z piaskownicy, terenem naszych zabaw stały się piwnice, strychy i dachy domów. Z czasem też zaczęliśmy się usamodzielniać, również szukając sposobów na samowzbogacenie kieszonkowego.

Jestem dzieckiem powojennego wyżu demograficznego. Tak potężny (dziś zasilający szeregi emerytów) nie zaistniał chyba w historii Polski. W blokach Osiedla Sobieskiego mieszkało nas mnóstwo, dziewcząt i chłopców w wieku lat kilku do kilkunastu. Wydaje mi się, że najliczniejsze były roczniki 1950-1955. W mojej SP 11, w jednej klasie uczyło się nas koło 40 siedzących po dwoje w drewnianych ciężkich ławkach z dziurą na kałamarz pośrodku blatu. Młodszym Czytelnikom wyjaśniam, że kałamarz to rodzaj słoiczka zawierającego atrament. Miał kształt zbliżony do grzyba, z szyjką buteleczki na środku kapelusza.

Tylko w mojej klatce schodowej nas – młodych było 26, choć między najmłodszymi, a najstarszymi było nawet 10 lat różnicy. Tych z roczników z „5” z przodu mieszkało nas najwięcej, choć nie wszyscy utrzymywaliśmy równie koleżeńskie relacje. W czteroklatkowym bloku było nas kilkudziesięcioro dzieci. Byliśmy – szczególnie chłopcy – wszędzie, interesował nas każdy zakamarek. W piwnicach – wówczas połączonych korytarzem w jeden ciąg (z wyjątkiem pierwszej klatki) – bawiliśmy się w chowanego i podchody. Między klatką II a III mieściła się wspólna dla bloku pralnia oraz drugie pomieszczenie, mające chyba charakter świetlicy. Dość szybko obydwa zaanektował sąsiad należący do ZOMO. Stały się dla nas szczególnie interesujące, ale skutecznie nas od nich odstraszano. Tak więc reguły demokracji chwiały się od samych fundamentów.

Czasem jednak udawało się kumoterstwo przełamać. W sąsiednim bloku (dziś nr 17) w latach 60. zamieszkała rodzina. Nie na długo, bo przecież władza ludowa chlubiła się, że wyprowadziła Polaków z suteren. Choć – wiemy doskonale – sytuacja mieszkaniowa była fatalna, ludzie mieszkali w starych kamienicach, w których nie było toalet; trzeba było korzystać ze sławojek w podwórzach. Często po wodę chodziło się do podwórzowych zdrojów.

Taki zdrój był jeszcze do końca wieku w kamienicy przy ul. Sobieskiego vis a vis szkoły. Mieścił się też w przedwojennym domu wielorodzinnym odgradzającym nasze podwórze od ul. Słowackiego. Było to jednak obejście, przez które – ze względu na opinię tamtejszych lokatorów – przechodziło się szybko i cicho.

Piwnice naszego bloku miały dzikich lokatorów jeszcze kilkanaście lat temu. To historia iście romansowa z nieślubnym dzieckiem w tle. Lokatorami byli bowiem bardzo młodzi ludzie wyklęci przez rodziny po narodzeniu się malucha. Tu władza okazała się wrażliwa i młodzi dostali jakiś kąt, żeby mogli wyjść z podziemi. Może wrażliwość urzędników wzmocniły interwencje sąsiadów z mieszkań nad tą piwnicą. Młodzi rodzice zaczęli bowiem być odwiedzani gremialnie przez rówieśników. Również w celach gastronomiczno – rozrywkowych.

Wspomnienia z ul. Sobieskiego. Wszędzie nas było pełno 1
Piwnice przy ul. Sobieskiego

Przy dzikich lokatorach pozostając – był taki na naszym strychu  i wzbudzał mnóstwo emocji, szczególnie wśród nas, chłopaków. Strych, to określenie bardzo na wyrost. Pomiędzy ostatnim – trzecim piętrem, a dwuspadowym dachem bloku, była pusta przestrzeń służąca chyba za barierę termiczną. Wysoka może na 150 cm. Dość niska, żebyśmy – chłopcy nastoletni –  nie mogli się wyprostować. Wchodziło się do niej, i wyżej na dach, po metalowej drabince, przy czym wejście do tej przestrzeni zamykane było klapą. Co oczywiście nam nie przeszkadzało, by myszkować na tym poddaszu. To była połowa lat 60., kiedy znaleźliśmy w tamtych pomieszczeniach dziwny barłóg. Kolejne wizyty pokazały, że ktoś tam pomieszkiwał.

Znajdowaliśmy puste puszki, części ubrania. Ktoś widział jakiegoś młodego mężczyznę kręcącego się w okolicy naszej klatki schodowej. Spekulowaliśmy, kim jest tajemniczy lokator poddasza: uciekł z poprawczaka, ukrywa się przed milicją? Ledwie kilka lat temu dowiedziałem się, że w sąsiedniej klatce mieszkała rodzina, która w czasach okupacji związana był z AK, a po jej zakończeniu  młody mężczyzna działał w podziemnej organizacji przeciwstawiającej się władzy ludowej. W okresie wzmożenia fobii „moczarowców” sąsiad był ścigany przez UB. Być może pomieszkiwał na poddaszu w myśl zasady „pod latarnią najciemniej”. Niezależnie od tego, kto mieszkał w przestrzeni pod dachem, chłopcy mieli umowę, że dorośli o niczym nie wiedzą.

Po drabince szło się dalej, na dach. By się na niego wydostać, należało odsunąć ciężką pokrywę – skrzynię. Dach był lekko spadzisty, kryty papą, która w upale wydzielała szczególny zapach. W połowie lat 60. zaczęły pojawiać się na nim kolejne anteny telewizyjne, montowane do kominów. Po kilku latach był to już las mniejszych i większych anten. Z każdej zwieszał się w dół kabel antenowy. W latach 70. była tam już cała plątanina. Dopiero jednak w połowie lat 90. ówczesna administracja zainstalowała antenę zbiorczą, zakazując „prywatnej inicjatywy” telewizyjnej. Jako nastolatkowie jednak swobodnie wędrowaliśmy między kominami, ale też podchodziliśmy do krawędzi, by spojrzeć w dół. Przez jakiś czas panowała moda na wykorzystywanie dachu do opalania się. Niektórzy hołdowali metodzie „na ropę”.

Wspomnienia z ul. Sobieskiego. Wszędzie nas było pełno 2
Blok przy ul. Sobieskiego

Dobrze – wracamy na ziemię. Nawet pod nią, bo jeszcze chwilę bohaterami opowieści będą piwnice. Dwa bloki od nas mieszkała siostra mamy z mężem. Mąż mojej cioci, Stanisław Dorobisz (murarz z dwójek odbudowujących Warszawę, później magazynier „Ruchu”) w piwnicy hodował gołębie, co dla nas, maluchów było wielką atrakcją. Szczególnie, kiedy „bujał” je, pogwizdując. W odległych latach 50. i 60. gołębiarzy w osiedlu było znacznie więcej.

W następnym domu zwanym wówczas dziewiętnastką była superatrakcja chłopaków z sąsiedzkich podwórek – schron przeciwlotniczy. Wejście do niego było w narożnej klatce (gdzie mieszkał Adam Mrocheń z mojej klasy). Teoretycznie betonowe wrota były zamknięte na kłódkę, ale cóż tam kłódka dla zdolnych ślusarzy-amatorów! Dość, że schron częściej był tylko symbolicznie zabezpieczony, czyli otwarty. Wyprawa w jego mroki była bardzo emocjonująca. Korytarz z ukryciami ciągnął się do trawnika, gdzie kilkanaście metrów od frontu budynku widniał „grzybek” wentylatora. Pod nim było serce schronu – pomieszczenie dowodzenia z telefonem na korbkę i innymi urządzeniami, których nie pamiętam.

Wspomnienia z ul. Sobieskiego. Wszędzie nas było pełno 3
Wejście do schronu

Emocje były tym większe, że zakradanie się tam było nielegalne i mogło pociągnąć konsekwencje „milicyjne”. Wieść gminna niosła, że schron przyciągał również starszych eksploratorów, myszkujących tam w parach przeciwnej płci z wiadomym zamiarem. Z czasem tajemnicze pomieszczenia w ogóle przestały być zamykane i zamieniły się w nieformalny klub osiedlowy. Po latach przekazany został harcerzom, którzy tam urządzili sobie harcówkę. Nie trwało to jednak długo. Co dziś dzieje się w schronie – nie wiem. Może został całkiem zlikwidowany; kopuła wentylacyjna, która królowała na trawniku, zniknęła z niego już dawno.

Dzięki przemyślności Pawła, starszego o dwa lata kolegi z parteru, i my mieliśmy swój tajny gabinet w piwnicy. Paweł wykorzystał fakt, że jego rodzina miała klucz od klitki, w której jakieś duże rury zmieniały się w małe. Myśląc o tym dzisiaj, mam nadzieję, że nie były to rury gazowe. Bowiem kolega w maleńkim pomieszczeniu zrobił ławkę z desek, jakiś stolik i miejsce to służyło nam do spotkań.

W wieku 13 lat zacząłem palić papierosy, więc siedzieliśmy tam z Pawłem, kurzyli i gadali o sprawach nastoletniego świata. Głównie o dziewczynach, ale – i nie piszę tego dla zrobienia wrażenia na Czytelnikach – również o przeczytanych książkach i nowych płytach Czerwonych Gitar i Skaldów, Niemena i Breakoutów, ale też Wandy Warskiej i Magdy Umer. Rodzice nie byli zadowoleni z naszych piwnicznych sesji, z których wracałem śmierdzący Sportami, ja jednak patrząc wstecz widzę, że Paweł bardzo pomógł mi w dojrzalszym patrzeniu na wartości ówczesnej młodej kultury. Choć w tym samym czasie koledzy ze szkoły i podwórka wyperswadowali mi karierę chórzysty. 

Wspomnienia z ul. Sobieskiego. Wszędzie nas było pełno 4
Budynki przy ul. Sobieskiego

Palenie papierosów szybko spowodowało finansowa pustkę w kieszeni. Pieniądze, jakie dostawałem od cioci na cukierki, nie wystarczyłyby nawet na „dziesiątkę” Sportów czy Żeglarzy. Zintensyfikowałem więc zbieranie butelek i słoików, które zanosiłem do skupu butelek. Mieścił się on na terenach dawnej kolei herbskiej. Ostatnią pamiątką po niej jest po dziś dzień ceglany dworzec przy ul. Orzechowskiego, zamieniony w dom mieszkalny. Za nim biegły tory, w części wykorzystywane przez Węgloblok (to one jeszcze kilka lat temu przecinały al. Wolności).

Obok Węglobloku w dawnych budynkach pokolejowych działały jakieś fabryczki i ta instytucja niezwykle przez chłopaków z Osiedla Sobieskiego ceniona: skup butelek. Zbieraliśmy szkło (bo, jeśli mnie pamięć nie myli, można było odsprzedać także słoiki) od rodziny i znajomych. Ileż razy wlokłem się z ciężkimi torbami, żeby otrzymać w skupie kilkanaście złotych (prawdziwy majątek!). Raz tylko skrzyknęliśmy się z kolegami i zawieźliśmy butelki w kilku torbach na zdezelowanym wózku dziecięcym.

Przy tych torach (które w latach 60. kończyły się przy ul. Handlowej) teren pełen był górek i dołków. Krążyły o nim legendy, że tam biją i odbierają butelki, więc do skupu szliśmy z duszą na ramieniu. Jednak podejmowaliśmy to poświęcenie i inne, żeby zarobić parę złotych. Niedawno usłyszałem od Andrzej Gurgula, który mieszkał przy ul. Ogińskiego, że tamte okolice rzeczywiście nawiedzali mieszkańcy baraków Pekinu przy dworcu PKP Stradom. Między nimi a chłopakami z Sobieskiego zdecydowanie nie było sympatii.

Największe wyzwanie zarobkowe podjąłem w wieku 15 lat na początku wakacji. Starszy ode mnie o rok Piotrek, kolega z parteru mojej klatki przyniósł wiadomość, że można sporo zarobić przy rozładowywaniu wagonów na bocznicy dworca Stradom. Stworzyliśmy ekipę kilku nastolatków. Co dzisiaj budzi moje zdumienie, zawiadujący bocznicą mężczyzna pozwolił nam pracować. Dostaliśmy łopaty i od ranka następnego dnia, do wieczoru, z przerwą na kanapkę zrzuciliśmy kilka ton węgla. Ręce mieliśmy do samej ziemi i słanialiśmy się na nogach.

Pieniędzy nie dostaliśmy, tylko kwit potwierdzający wykonanie pracy. Rano ledwie dowlekliśmy się z powrotem na bocznicę. Wtedy okazało się, że gość ma zamiar nas oszukać. W końcu jednak wypłacił umówioną kwotę. Wkrótce z Piotrkiem kupiliśmy książeczki Autostopu i po raz pierwszy wziąłem udział w tej wspaniałej akcji. Pojechaliśmy do Gdańska na Stogi, gdzie później każdego roku zaczynałem kolejne wakacje. Oczywiście, podróżując autostopem, który jeszcze w tamtych ostatnich latach 60. był prawdziwie romantyczną przygodą niosącą smak wolności.

Tadeusz Piersiak

Czytaj także: Muzeum Monet i Medali. Abstrakcje z rockiem pomieszane

Sobieskiego
https://www.kotly-patrzyk.pl/
https://www.kotly-patrzyk.pl/oferta/pompy-ciepla/