fbpx

Osiedle Sobieskiego. Małe wojny dookoła karuzeli

Ponownie zapraszam Czytelników w podróż na osiedle Sobieskiego lat 60. To moje strony rodzinne od blisko 70 lat. Opuściłem je tylko na czas studiów w Uniwersytecie Śląskim. Poza tym od lat 50. byłem naocznym świadkiem dokonujących się zmian i wydarzeń, które im towarzyszyły. Także zmian społecznych wpływających również na mentalność mieszkańców.

Na „bezpańskim” placu u zbiegu ul. Sobieskiego, Pułaskiego i Focha (Pałczyńskiego, wcześniej Zielonej – jak przypominał Krzysztof Domański) była willa „pagodą” zwana, ogrodzona płotem ze sztachet. Na sąsiadującym z płotem terenie stawały cyrki i wesołe miasteczka. Rozgrywały się tam nie tylko emocjonujące pokazy pod namiotem cyrkowym, nie tylko można było sprawdzić swoją siłę i celność na urządzeniach wesołego miasteczka – starsi chłopcy oddawali się tam swoim groźnym rozrywkom.

Sobieskiego
Osiedle Sobieskiego – wesołe miasteczko

W tym czasie rozgrywały się regularne wojny chłopaków z Sobieskiego z resztą świata. Wspominany już  Andrzej Gurgul, satyryk Włodek Grabowski i poeta Ryszard Sidorkiewicz wspominali w internecie wojny Osiedla Sobieskiego z mieszkańcami ul. Rocha. Moja pamięć podpowiada, że wcześniej Sobieskiego walczyło z Pekinem, czyli pamiętającą prawdziwą wojnę grupą baraków przy dworcu Stradom. Pamiętam też idącą od al. Wolności zbrojną grupę chłopaków ze starego Rakowa. Głowę bym dał, że z moim osiedlem zantagonizowane było też Zawodzie. Te wszystkie wrogości i przyjaźnie miały płynny charakter. Zależny pewnie od tego, który herszt z którym zaprzyjaźniał się lub skłócał. Wojny jednak rozkwitły na dobre, kiedy nominalnym wrogiem została ul. Rocha. 

Moje podwórko od placu z atrakcjami odległe było jakieś sto, dwieście metrów. Na wesołym miasteczku czy przy cyrku spędzałem więc sporo czasu. Wielokrotnie też byłem świadkiem rozpoczynającej się „wojny”. Ni stąd, ni zowąd przez tłumek korzystający z zabaw szedł krzyk: „Rocha idzie”. Postronni szybko opuszczali plac. My, młodsi nastolatkowie, kryliśmy się po klatkach, w stojącej w pobliżu przedwojennej kamienicy, (w której mieszkał Marek Hłasko). Zdarzyło się, że na bójkę patrzyliśmy z balkonu kolegi, mieszkającego w pierwszym bloku przy ul. Pałczyńskiego.

Gdy plac pustoszał, pozostawali „gladiatorzy”. Jeśli wizyta Rocha była niespodziewana, chłopcy (tacy u progu dorosłości) rzucali się właśnie na parkan „pagody” i rwali sztachety. Z nimi ruszali w bój. Bo mordobicia były na całego, z użyciem rozmaitej „broni”. Szpanem wśród bojowników, (ale i ogółu chłopaków) były marynarskie pasy z metalową klamrą. W razie potrzeby na dłoń nawijało się koniec pasa tak, żeby końcówka z klamrą mogła razić na odległość.

W szkole uczniowie pokazywali mutry, które zakładało się na palce, niektórzy produkowali prawdziwe bandyckie kastety. Bronią ulicznych wojowników były też półmetrowe kable elektryczne i łańcuchy dla niepoznaki przynoszone na wesołe miasteczko w nogawkach spodni. Dość, że autentycznie lała się krew, a wrogie bandy wracały do siebie, podpierając rannych. Nie pamiętam jednak, żeby ktoś zginął czy doznał poważnych urazów wymagających interwencji pogotowia.

Przepraszam za wyczuwalną w tonie opisu fascynację, ale dla ówczesnego dziesięcio – piętnastolatka te walki i ich bohaterowie były emocjonujące, nie podlegały racjonalnemu wartościowaniu. Po tych bitwach słuchało się opowieści o tym, kto kogo, kto „zarobił”, kto się wykazał. Pamiętam, że wodzem Sobieskiego był facet o (paradoksalnej) ksywie: Jezus. Nosił ciemne proste włosy do ramion i chyba bródkę. Nie był „karczychem”, miał raczej sylwetkę sportowca. Mieszkał na rogu ul. Ogińskiego i Pałczyńskiego i „nikt mu nie podskoczył”. Potem nagle wydoroślał, ożenił się, zaczął pracować i wreszcie wyniósł się z osiedla.

Sobieskiego

Pamiętam nazwiska innych „harcowników”, których dziś nazwałbym przynajmniej łobuzami. Choć wyrastali też na bandytów. Jeden z nich trafił do więzienia za zabójstwo. Jeden z kolegów wymienił tych ludowych „bohaterów” z imienia i nazwiska. Oczywiście powstrzymam się przed tym. Niektórzy z nich nie żyją, inni trafili do więzień i na osiedle już nie wrócili. Są i tacy, którzy są dziś porządnymi obywatelami, więc pewnie woleliby, żeby nie wspominać ich chuligańskich czy wręcz bandyckich wyczynów.  

Kilku mieszkało w domkach przy ul. Słowackiego, jakie stały na wysokości dzisiejszego placu zabaw i skweru, ale po stronie ul. Sobieskiego. Obok domu z ogrodem, w którym mieszkał mój kolega Irek Organa. Po przeciwnej stronie ul. Słowackiego (bliżej kościoła) była piękna willa, należąca do wojny do Stalensów, dziadków Juliette Binoche. Te małe domki nie miały wody doprowadzonej do mieszkań, lokatorzy korzystali z podwórzowych zdrojów. Oczywiście też ze „sławojek” ustawionych w końcu dziedzińców brukowanych otoczakami. Tam właśnie dokonała się  prawdziwa zbrodnia: jeden z „harcowników” z wesołego miasteczka pozbawił życia człowieka przy użyciu noża. Był poszukiwany przez MO i w końcu trafił do więzienia.

Sobieskiego
Osiedle Sobieskiego

Wracamy na pole bitew. Kończyły się przyjazdem MO wezwanej przez obsługę wesołego miasteczka czy cyrku. Trzeba przyznać, że milicjanci przyjeżdżali późno i czekali, aż chuligani sami się wykończą. Wtedy pałowali rozpraszających się „wojowników”. Nigdy w bojach nie uczestniczyłem, ale pałą raz dostałem. Wracałem z jakichś popołudniowych zajęć w LO im. Sienkiewicza i znalazłem się w rozbiegającym się tłumie. Milicjanci lali, nie patrząc. Szczęściem byłem w ortalionowej kurtce, więc – choć zabolało, ślad nie został. Wróciłem do domu, nikomu się nie chwaląc. Z początkiem lat 70. walki jakoś same ustały.

Później, już jako dorosły, zastanawiałem się, co powodowało młodymi ludźmi. Sądziłem, że to jeszcze oddziaływała atmosfera wojny, która skończyła się 15-20 lat wcześniej. Że była to prymitywnie pojmowana potrzeba bitewnego bohaterstwa, temu pokoleniu już niedostępnego. Dziś, kiedy czytam o kibolskich ustawkach, wspominam tamte wydarzenia i myślę (co powszechnie się mówi), że musimy mieć wroga. Jeśli nie ma realnego, to go kreujemy. Niestety, wciąż też żywy jest kult brutalnej siły i przemocy w rozstrzyganiu sporów.

Czas płynie, człowiek się nie zmienia… Tu ze skruchą przyznać muszę, że jako ten nastolatek z ul. Sobieskiego też byłem pod wrażeniem legend  lokalnych „herosów” z wesołego miasteczka. Choć z drugiej strony te lata 60. były jeszcze czasem, kiedy łakomym łupem było pranie zwędzone ze sznurka, na którym się suszyło. Wiadomo było, że ci „herosi’ są właśnie drobnymi, tchórzliwymi złodziejaszkami, którzy też nie stronili od zabrania paru złotych późnemu przechodniowi na ul. Sobieskiego.

Mieliśmy i my chłopaki z mojego bloku swoją legendę. Budynek nie miał pełnego strychu, suszarnia prania była w suterenie (i tak zaanektowana przez sąsiada ORMO-wca). Nad trzecią kondygnacją była przestrzeń izolująca dach od mieszkań pod nim. Wchodziło się do niej po metalowej drabince. Miała około półtora metra wysokości, wykończona była topornie, nawet jakieś resztki zaprawy walały się po kątach.

Któregoś lata rozeszła się wieść, że ktoś się tam ukrywa. Przychodzi po zmroku, wychodzi o świcie. Ktoś go widział – młody mężczyzna w wyciągniętym swetrze. Ktoś wiedział – ukrywa się przed UB… Kiedy minęło lato, plotki ucichły, ale wciąż trochę strach było wchodzić na dach. Tak jest. Jako chłopcy wiele razy ganialiśmy się po dachu – już między antenami. Niektórzy nawet wykorzystywali to miejsce do opalania się. Piotrek z dołu smarował się ropą, żeby szybciej złapało.

Dziś o wejściu na dach mowy nie ma, właz zamyka masywna kłódka. Nikt nie opala się na ropę, smarujemy się kremami z filtrem, żeby nie spiec się gwałtownie. Cóż – było, minęło i na pewno już nie wróci!

Tadeusz Piersiak

Czytaj także: Obrazki zza mgły czasu, czyli opowieść o częstochowskim Osiedlu Sobieskiego