Spektakl „Urok likwidacji” miał w miniony weekend swoje prapremierowe odsłony w Teatrze im. Mickiewicza. Wykorzystany na scenie tekst powstał we współpracy reżyserki – Agaty Biziuk i Anny Domalewskiej. Kanwą dla ich pracy adaptatorskiej stały się wybrane reportaże Piotra Lipińskiego i Michała Matysa należące do zbioru „Niepowtarzalny urok likwidacji. Reportaże z Polski lat 90.” wydanego przez Wydawnictwo Czarne.
Tego typu popularną już w Polsce drogę twórczą reżyserka wykorzystała po raz pierwszy w historii częstochowskiego Teatru. Nota Agaty Biziuk (od początku sezonu będącej konsultantką programowo-artystyczną naszej sceny) wylicza jej realizatorskie sukcesy w różnych ośrodkach naszego kraju, wieńczące jej dokonania nagrody i wyróżnienia. W Częstochowie oglądaliśmy wyreżyserowany przez nią dramat „Grupa krwi” – interesujący w jego społecznej wymowie. Teatr Lalek „Banialuka” w Bielsku Białej gra od poprzedniego sezonu wykreowany przez nią wizyjny „Ślub” wg Gombrowicza. Jej propozycja na rok 2024 dla częstochowskich teatromanów na pewno budziła zaciekawienie i nadzieje.
Reżyserka przyznała na konferencji prasowej przed premierą, że rozczytuje się w tytułach Wydawnictwa Czarne. Jako materia teatralna interesuje ją nie tylko polska literatura faktu, ale też szeroko pojęta tematyka społeczna (w tym kobieca). Zamysł wystawienia w Częstochowie tekstu opartego na reportażach z barwnych lat 90., pokazujących Polskę w przemianach, pojawił się w głowie twórczyni już kilka lat temu, gdy jeszcze nie wiedziała, że los zwiąże ją z Teatrem im. Mickiewicza. Magdalena Woch jako nowa szefowa tej sceny, kupiła pomysł „Uroku likwidacji”, a dodatkowo – jak mówiono na konferencji – zaproponowała, by ten niełatwy tekst (te niełatwe teksty?) ubrać w szatę musicalu. Pomysł niezwykle ryzykowny, bo zderzający kategorie z przeciwnych biegunów!
Pierwszy kontakt widza ze światem „Uroku likwidacji”: scena zamknięta bokami megagarażu z blachy falistej. Na jednej ścianie wyłożona brudnymi płytkami enklawa z zamontowanymi do niej plastikowymi siedzeniami. Turpizm czy ekonomia? Reżyserka uprzedzała dziennikarzy, że będzie ekologicznie i ekonomicznie – teatralny recykling (ta ścianka i siedzenia to wspomnienie po innym przedstawieniu).
Że scenografia Maxa Maca jest cudem blachy falistej, okazuje się dopiero, kiedy ruszają światła (w dynamicznych miksach, zaprojektowanych przez Macieja Iwaczyka). Jeszcze bardziej połyskliwy materiał ożywa, gdy projektowane są na niego wideoarty Oli Knedler. Kulminacją możliwości kreacyjnych światła i wideo jest punkrockowy finał pierwszej części spektaklu.
Zarzucamy jednak chronologię. Pierwszy efekt świetlny, jak i kontakt z surowością sceny nie działają dobrze na widza. Banał: otwierają się drzwi i w oczy widzów uderza snop światła; z niego wyłania się postać. To „Bliskie spotkania III stopnia” pomieszane z czołówką telewizyjnego show „Na każdy temat”. Jednak ten moment jest jednym z elementów mających charakter czechowowskiej strzelby na ścianie. Tu mieści się też irytujący dźwięk „Uuuu”, rozlegający się co kilkanaście minut (jak przysłowiowe już „Ping” z maszyny w Monty Pythonie”).
Jako się rzekło, spektakl zbiera obraz z polskiej epoki cudów – okresu transformacji. Słyszymy o burzeniu pomników bohaterów niesłusznej epoki (jedna wąsata głowa spoczywa w narożniku sceny). Uczestnicy wchodzenia w kapitalizm potracili socjalistyczne posady w przemyśle ustępującym przed zalewem zachodnich dóbr. W miejsce plajtujących przedsiębiorstw handlowych wchodzi bazarowy róg obfitości, dzięki któremu na lepsze życie usiłują zarobić Polacy, ale też liczni goście z odległych nawet demoludów. Przybysze koczują w kątach hal targowych skleconych z falistej blachy i liczą na cud dobrobytu, który postawi ich na nogi, a oni wrócą do swoich volkswagenem garbusem – symbolem sukcesu.
Scena bazarowa wyrażająca się baletem wypełnionych towarem wózków z supersamu, które były całym sklepem i kapitałem obrotowym – jest jedną z ładniejszych w całym spektaklu. Nic nie przebije jednak dynamizmem i intensywnością emocji opowieści o buncie młodego człowieka (Marcel Opaliński – gościnnie), który swój sprzeciw oraz gniew wykrzykuje w rytm punk rocka. Songowi towarzyszy też najefektowniejsze wideo migocące na blaszanej, falowanej ścianie.
Jeśli cud nie nadchodzi, „specjalista” od prostowania mózgu opowie desperatowi, jaką wartością jest on sam w sobie. Inny powie: „adin, dwa, tri i wyleczy delikwenta z wszelkich niedostatków. Kiedy już wszystko zawiedzie, zostaje jeszcze sekta wyznawców UFO – rzeczywiście przecież Antrovis przyciągał tych, którzy stracili już wszelką wiarę. Chyba też opowieść o sekcie i jej członkach jest narracyjnie najciekawszą i najsmutniejszą częścią „Uroku likwidacji”. Wyjaśniającą też „Bliskie spotkania…” oraz tajemnicze kosmiczne Ping.
Ten świat, będący mitem założycielskim dla dzisiejszych Polaków w wieku średnim, dla starszych jest piekącym wspomnieniem przeprowadzonego na nich zabiegu sekcji. Wycięcia świadomości, którą w nich zbudowano przez dziesięciolecia i implantowaniu w to miejsce poczucia konieczności sukcesu. Dla wielu bardzo niebezpiecznej!
Przedstawienie to nietypowy musical – jak mówił sam kompozytor Grzegorz Rdzak: stawiający na myślenie, nie tylko na rozrywkę. Dziesięć piosenek z tekstami Anny Domalewskiej rozcina świat przeniesionych na scenę reportaży. Piosenek znakomitych (szkoda, że nie zawsze ich teksty są do końca zrozumiałe) – naprawdę nadających się na płytę. Jedna z nich utrzymana w jazzowych klimatach (z solo na saksofonie Marcela Opalińskiego) znakomicie wyśpiewana przez Iwonę Chołuj.
Na przeciwległym biegunie wyjątkowa była muzyczna wyliczanka (w typie „Piwnicy pod Baranami”) złożona z reklam i sloganów telewizji lat 90., którą z wielką siłą komiczną zaprezentowała Marta Honzatko. Zaznaczam, że wymienienie kilkorga wykonawców jest wielka niesprawiedliwością wobec pozostałych: Karola Czajkowskiego i Macieja Półtoraka, którzy również świetnie wykonali swoją robotę. Dodajmy tu, że wszyscy aktorzy i aktorki musieli zagrać w tym przedstawieniu po kilka postaci, czasem krańcowo różnych (Opaliński grał młodą nauczycielkę wiejską).
Zmierzając do brzegu: spektakl rozpędzał się z każdą nową sceną, osiągając kulminację w okolicach przerwy (całość ok. 2,5 godz.). Zostawiał finalnie bardzo pozytywne wrażenia. Pobudzał wspomnienia, ale w nich odnajdywaliśmy elementy rzeczywistości, które – w udoskonalonej formie – świetnie się mają w naszych czasach. Cudotwórców i uzdrowicieli nie pozbyliśmy się z życia społecznego. Wciąż mącą w głowach, sprzedając miraże. Transformacja się udała?
Teatr im. Mickiewicza – spektakl „Urok likwidacji”
Tadeusz Piersiak, fot. Konrad Woszczyński
Czytaj także: W Muzeum Częstochowskim. Paradoksalne piękno biżuterii z papieru