Co zostało zapowiedziane przez realizatorów „Seksu dla opornych” na spotkaniu z dziennikarzami, to odnaleźliśmy na scenie. Łącznie z impresją, że na tej sztuce można śmiać się i ocierać łzę, przeglądając się w refleksjach scenicznych postaci.
Tekst kanadyjskiej autorki Michele Rimi od kilkunastu lat krąży po polskich scenach. Przynajmniej dwa razy miałem okazję oglądać realizacje tego komediodramatu na scenach województwa śląskiego. Z całą odpowiedzialnością stwierdzam: częstochowska jest najlepsza.
Znakomicie, że na miejsce jej prezentacji Teatr im. Mickiewicza wybrał swoją kameralną scenę. „Seks dla opornych” osiąga w małej sali wymiar konfesyjny. Bo ta opowieść o małżeńskim seksie niesie z sobą obserwacje, w których – w mniejszej lub większej kondensacji – odnajdzie siebie każde stadło z większym stażem.
Tu małżonkowie mają już wspólną 25-letnią przeszłość. W teraźniejszości, w codziennej rutynie ich związek blaknie. Także wychładza się w erotycznych relacjach. Mimo ustabilizowanego, dostatniego bytu. Alice ma odczucie, że romantyczność wyparowała z ich związku. To ona rezerwuje miejsce w luksusowym hotelu. Wierzy, że odmienność miejsca, arabskie aromaty i przyćmione światła przywrócą dawny ogień. By się w tym wspomóc, sięga po poradnik „Seks dla opornych” proponujący różne gierki sypialniane mające pobudzić libido obojga. Sztywni w sypialnianych finezjach, małżonkowie wypadają żenująco w kolejnych – chybionych – gimnastykach. Rozdrażnieni zaczynają się otwierać i … dopiero wtedy robi się gorąco. Oraz smutno.
Fantastyczne jest to, że tło opowieści jest zupełnie wolne od blichtru. Scenografia Aleksandry Idowiak nie imituje ani luksusów hotelu, ani buduarowych duszności. Jest minimalistyczna. Łóżko na środku sceny. Brak ozdobności pościeli, za to powiewają zasłony. Jedną pięknie ogrywa Henry – jego osłonięcie się firaną jest efektem zabawnym, a zarazem mówiącym, symbolizującym skrywanie uczuć i ich powolne odsłanianie. Osobną jakością artystyczną są wysmakowane zdjęcia autorstwa Piotra Dłubaka, ilustrujące fantazje scenicznych postaci, wyświetlane w tle scenografii.
Wspomniany minimalizm skupia uwagę publiczności na aktorstwie. Agata Ochota-Hutyra i Marek Ślosarski są członkami częstochowskiego zespołu już ponad 30 lat. Dość, żeby się poznać i oswoić ze sobą (wierzę, że i polubić). Ta ciepła koleżeńska relacja emanuje ze sceny. Z łatwością wierzymy, że Alice i Henry, jeśli nawet pozbawieni erotycznej temperatury, są (mimo wszystko) parą przyjaciół. Ludzi mających cały wór dobrych wspomnień o pięknie spędzonych wspólnych chwilach. Takich w sposób naturalny, pozornie spontaniczny więc prawdziwy grają nasi aktorzy. Dokładają do tego wrodzony wdzięk: dziewczęcą kokieterię i męską misiowatość. W ich postaciach jest wszystko: zażenowanie, pozory namiętności, gorycz, smutek i nadzieja. Samo życie… podlane komediowym sosem (jak próba tańca w wykonaniu Henry’ego).
Kiedy wychodziliśmy z teatru, w foyer dostrzegłem znajomych, pewnie właśnie z 25-letnim stażem, – Co, rekolekcje? – zażartowałem. Nagle zdałem sobie sprawę z prawdziwości tego stwierdzenia. Tak – rekolekcje dla dorosłych z oczyszczającym śmiechem.
Brawo – Marek Ślosarski! Był odtwórcą roli i reżyserem spektaklu. To podwójnie trudne. Po jego stronie były wszystkie tak chwalone wybory. Również dotyczący tego, że ton komediowy sztuki Michele Rimi (oscylujący jednak wokół seksualnych nieodpowiedzeń) został w realizacji wytonowany na korzyść głębszej refleksji o tym, że wieloletnie małżeństwo nie bywa wyłącznie lekkie, łatwe i przyjemne.
Tadeusz Piersiak
Czytaj także: „Aleja Rocka Symfonicznie”. Blisko 50 osób na scenie Filharmonii Częstochowskiej.