Wrzesień – czas do szkoły. W moim wypadku to wielki gmach przy ul. Sobieskiego, wybudowany w latach 30. minionego wieku. Zbyt duży, by w tym rejonie miasta budowany był na szkołę. Budynek, w którym mieszkała przed wojną rodzina Piersiaków, mój brat i ja chodziliśmy do SP nr 11, a moje dzieci do SP nr 9. W dokumentacji szkoły są prace mojego ojca: tableau z roku 1965 i portret Adama Mickiewicza wykonany w pasteli jako replika dagerotypu z wizerunkiem wieszcza.
Przy ul. Sobieskiego, dziś pod numerem 15 znajduje się potężny gmach wychodzący jednym skrzydłem wzdłuż ul. Ogińskiego. Zbudowany jest na planie podkowy. Część frontową ma niższą od bocznych trzypiętrowych skrzydeł. Mieści się w nim obecnie Szkoła Podstawowa nr 9, a w części pomieszczeń od ul. Ogińskiego działa Częstochowskie Centrum Świadczeń. W moich uczniowskich czasach – a wypadały one w długotrwałym wyżu demograficznym – funkcjonowały tam dwie szkoły nr 9 i 11. Miały klasy od A do D w każdym z ośmiu roczników.
W historii SP nr 9 czytamy o tułaczkach placówki, która w 1936 roku otrzymała wreszcie sześć klas w nowym budynku przy ul. Sobieskiego 11/13. Co z pozostałymi pomieszczeniami gmachu?
Kiedyś usłyszałem we wspomnieniach mojego ojca, że rodzina Piersiaków przed wojną mieszkała przez chwilę w tym budynku, w którym brat i ja kończyliśmy podstawówkę. Pewnego razu ojciec przyszedł do SP 11 na jakieś zebranie rodziców. Szliśmy razem przez korytarz i słyszałem: tu były jednopokojowe mieszkania podzielone lekkimi przegrodami na mniejsze pomieszczenia, tu wspólna kuchnia i łazienki dla całego piętra. Oczywiście nie dopytałem!
Kilka lat temu przeczytałem gdzieś, że chyba w 1932 roku oddano przy ul. Sobieskiego 13 gmach z mieszkaniami komunalnymi dla zamożniejszych rodzin robotniczych. Oczywiście nie zanotowałem źródła i nie trafiłem na nie więcej. Mimo że przecież byłem taką wiadomością zbudowany: moje rodzinne miasto było na tyle nowoczesne, że już w latach 30. dbało o sprawy socjalne klasy robotniczej!
Prosiłem o potwierdzenie tej informacji kolegów biegłych w historii miasta i jego architektury: Juliusza Sętowskiego i Huberta Wąska. Aż tu niespodzianie potwierdzenie, co prawda nie wprost, znalazłem w Archiwum Państwowym, oczywiście dzięki niezawodnej życzliwości pani dyrektor Elżbiety Jończyk-Surmy i jej prawej ręki, Ewy Dubaj. W jednej z ksiąg korespondencji miejskiej znaleźliśmy pisma z 1936 roku adresowane do Prezydenta Miasta w sprawie mieszkań robotniczych w nowym budynku przy ul. Sobieskiego 13. Jeden z petentów występował w sprawie mieszkania jednopokojowego nr 55. Było też pismo Miejskich Wodociągów z cennikiem dla ponad 50 pokojów tegoż budynku.
Więc rzeczywiście uczyliśmy się z bratem w gmachu, w którym nasz ojciec mieszkał z rodzicami, dwoma braćmi i siostrą. Później Edward Piersiak na prośbę wychowawczyni syna Andrzeja (mojego brata) ozdobił stronę tytułową kroniki SP nr 11 im. Mickiewicza piękną repliką w pasteli dagerotypowego konterfektu wieszcza z połowy XIX wieku. Był też autorem tableau na koniec edukacji Andrzeja. Tym tableau z 1965 roku (reprodukcję zamieszczam) chwali się dzisiejsza SP nr 9 im. Mickiewicza. Niezłe zamieszanie.
Wspomniana wychowawczyni to Halina Pałka, z którą wciąż utrzymuję kontakt. Okazuje się, że wcześniej była również absolwentką szkoły przy ul. Sobieskiego. Ja pamiętam ją też jako szczepową szkolnego ZHP, w którym prowadziłem zastęp. Planowaliśmy z kolegami – harcerzami spłynąć Wartą i Odrą do morza na tratwie wykonanej z pustych butelek oraz z pokładem z desek. Nigdzie nie popłynęliśmy, ale z podręcznika dla druhów nauczyłem się wiązania żeglarskich i uniwersalnych węzłów. Jako zapalony czytelnik powieści przygodowych i dzieł Karola Maya oraz innych piewców Dzikiego Zachodu miałem głowę pełną awanturniczych planów. Szkoda, że do dziś ich nie zrealizowałem.
Choć pewnie z tego romantyzmu wzięła się moja miłość do auto-stopu. Pojechałem po raz pierwszy jako piętnastolatek, pod opieką starszego kolegi z klatki schodowej (i oczywiście ucznia 11-tki) Piotrka Chudzika. Od tego roku (1969) każde wakacje zaczynałem podróżą z książeczką auto-stop. Podróż przygodnymi samochodami, z przygodnymi współpasażerami, czasem na otwartej „pace” wypełnionej dziesiątką korzystającej ze „stopu” młodzieży płci obojga, była wspaniałą przygodą i praktyczną lekcją samodzielności.
Wracajmy jednak do „naszych baranów”. Potężny budynek przy ul. Sobieskiego połączył – jako się rzekło – dwie szkoły podstawowe. SP 11 było lepsze, bo do jej dyspozycji był wspomniany piętrowy łącznik od frontu. Na jego pierwszym piętrze znajdowała się sala gimnastyczna, która ledwie mieściła boisko do siatkówki. Ta gra (wyćwiczona na podwórku) była ważna w moim życiu.
Znalazłem się nawet w reprezentacji podstawówki, przez chwilę w reprezentacji LO im. Sienkiewicza i wreszcie broniłem honoru filologów podczas studiów w Uniwersytecie Śląskim. Przyznaję jednak, że nigdy nie miałem dość ducha sportowej rywalizacji i zrozumienia dla własnego braku umiejętności. A propos tej frontowej części gmachu – starsza o kilka lat koleżanka i sąsiadka Krystyna Ławniczak twierdzi, że pamięta funkcjonowanie tam jakiejś szkoły średniej – zawodowej.
Połączenie dwóch szkół podstawowych w jednym budynku było ryzykownym pomysłem. Naturalnie rodziło rywalizację. Ta wyrażała się m.in. w bitwach na worki (ale i kamienie) między chłopakami z 9. i 11. Los sprawił, że do SP nr 9 uczęszczali mieszkańcy Domu Księcia i uliczek po drugiej stronie ówczesnej ul. Handlowej (dziś Korczaka). Dziwne było to, że kiedy spotykaliśmy się na boisku szkolnym albo zimą jeździliśmy na wylewanym co roku lodowisku, żadne wrogości nie dochodziły do głosu. Chyba, że ktoś z 11. próbował poderwać koleżankę z 9. albo odwrotnie.
Nauczycielem w SP 11. był Zygmunt Łęski, który zabierał nas na turystyczne szlaki oraz do jurajskich jaskiń. Dzięki niemu kolekcjonowałem odznaki turysty pieszego i należałem do Młodzieżowej Grupy Grotołazów. Był człowiekiem-legendą, jego imię nosi skwer u zbiegu ul. Pułaskiego i Kazimierza. W domku jego rodziny przy ul. Pułaskiego ukrywali się dowódcy AK, a on z kolegą próbował wysadzić czołg-pomnik żołnierzy Armii Czerwonej.
Wychowawcą oraz przewodnikiem turystycznym był bardzo surowym i tradycyjnym, co spowodowało niestety, że moja turystyczna i speleologiczna przygoda skończyła się zbyt wcześnie. Był wrogiem relacji uczniów i uczennic, tępił palenie papierosów i picie alkoholu, a mnie wszystkie te zabronione atrakcje mocno już pociągały. Wybrałem wolność, choć rajdów bardzo żałowałem i usiłowałem brać w nich udział indywidualnie. Szybko się jednak zniechęciłem.
Moją wychowawczynią, z którą długo utrzymywałem sympatyczne relacje, była Jadwiga Biel (Bielowa), późniejsza dyrektorka LO im. Traugutta. Polskiego uczyła była pani Bojanek (przeszła na powstającą Wyższą Szkołę Nauczycielską – później WSP). Jako pierwsza stwierdziła, że pióro potrafię nie tylko trzymać. Jako pierwsza też zniechęcała mnie do zawodu dziennikarskiego, później odradzał mi go stryj Rajmund Piersiak (po pierwszym roku polonistyki mogłem przejść na nauki polityczne ze specjalizacja dziennikarską).
Dyrektorką SP 11 była Stanisława Grucowa. Moją klasę uczyła początków chemii, zasłynęła wśród nas stwierdzeniem, że robotnicy na budowie mieszają w rowie wapno narządami. Męska (chłopięca) część słuchaczy chowała się pod ławkami, żeby nie śmiać się w głos.
Moja szkoła podstawowa przy takich nauczycielach musiała trzymać poziom. Wśród jej absolwentów są zacni nauczyciele, inżynierowie, lekarze, prawnicy, architekci. Wyszli z jej murów również wybitni artyści jak np. fotografik, prof. Wojciech Prażmowski. Dla równowagi przypomnę za Romanem, że do SP 9 uczęszczał Jerzy Duda Gracz. Moim nieco starszym kolegą, a bratem koleżanki z klasy był bardzo dobry piłkarz KS Raków Ryszard Chojnacki. Później jako wuefista był gwiazdą (obok Zbigniewa Tyrka) reprezentacji piłkarskiej częstochowskich nauczycieli, która zdobyła mistrzostwo Polski.
Jeśli jednak uczniowie 11-ki mieli bardzo dobrych nauczycieli (wielu nazwisk niestety nie pamiętam), to na pewno nie rozpieszczały ich warunki zdobywania wiedzy. Wspomniana już starsza sąsiadka potwierdziła i moje wspomnienia, że w pierwszych latach nauki w klasach było coś w rodzaju klepiska. Dopiero później pojawiły się podłogi z desek malowanych olejno na bordowo. Ogrzewanie – w pierwszych latach piece, w których rankiem woźni rozpalali węgiel.
Dopiero w pewne wakacje, gdy byłem już w którejś ze starszych klas zainstalowano c-o. Uczniowie siedzieli w potężnych drewnianych ławkach, gdzie pulpit na potężnych nogach połączony był na stałe z równie monumentalnym siedziskiem. Pewnie dopiero w VII albo VIII klasie pojawiły się stoliki i krzesełka, które można było dosunąć na wygodną odległość. W starych ławkach wisiało się, siedząc na twardej ławie.
W drewnianych, na zielono malowanych blatach pośrodku górnej części był okrągły otwór. To w nim umieszczany był kałamarz – szklany flakonik z atramentem. Tam maczało się stalówkę pióra. Stalówka (najlepiej z krzyżykiem) umieszczana była w obsadce, czasem nazywanej rączką. Taki sprzęt do pisania obowiązywał uczniów mojego rocznika pewnie do piątej klasy.
Wymuszał skupienie, bo stalówkę trzeba było prowadzić pod odpowiednim kątem, nie naciskając zbyt mocno, bo wtedy skapywał atramentowy kleks. Zaś nieostrożne przesunięcie bokiem stalówki mogło skaleczyć lub rozerwać papier zeszytu. Oczywiście za jakość kaligrafii dostawaliśmy oceny – widać nie dość zrobiłem postępy w młodszych oddziałach, bo do końca szkolnej edukacji towarzyszyły moim wypracowaniom uwagi: pismo!
Myślę, że wielu uczniów z mojego pokolenia przyzna, że stalówka, to było przekleństwo. Do tego bibuła, która służyła do suszenia atramentowego zapisu. Leżąca pod ręką przesuwaną po stronicy zabezpieczała papier przed zabrudzeniem (bo dłoń zawsze była umazana atramentem). Inną pomocą, o której dzisiejsi uczniowie nawet nie słyszeli, był liniuszek. Był to poliniowany kartonik podkładany pod kartki zeszytu „czystego”, wspomagający równe pisanie. Wracając do obsadek i stalówek, musiały służyć wszystkim w młodszych oddziałach. Jeśli mnie pamięć nie myli, to dopiero w klasie IV lub V dostawaliśmy zgodę na używanie piór „wiecznych” i to w zależności od tego, czy osiągnęliśmy dostateczną kaligraficzną biegłość.
Pióra te – tanie, więc kiepskiej jakości – miały tę szczególną właściwość, że lały czyli przepuszczały atrament brudząc palce i zeszyty. Wszystkie przybory do pisania i rysowania (z temperówką na żyletkę włącznie) mieściły się w piórniku. Termin ten nie ma nic wspólnego z wyposażeniem dzisiejszego ucznia. Nasze piórniki to były drewniane, prostokątne skrzyneczki, których wieka (zamocowane na zawiasach) najczęściej dekorowane były wzorami ludowymi wykonanymi dłutkiem lub wypalanymi.
Cały dobytek uczniowski lądował w tornistrze (obowiązkowym!) najczęściej wykonanym z tektury powlekanej jakąś tkaniną lub lakierowanej. Ekwipunku ucznia dopełniały fartuszki szkolne z połyskliwej, granatowej tkaniny z niezbędnym białym kołnierzykiem – wymiennym, bo przypinanym na guziczki. Wszyscy byliśmy do siebie podobni, nie pamiętam, żeby ktoś z uczniów epatował jakimiś drogimi czy zagranicznymi wynalazkami. Z pewnością jednak mogłem tego nie zauważyć, bo taki blichtr był mi zupełnie obojętny.
Zaimponować mogli mi koledzy nową piłką futbolówką. Wiem, że i mnie dane było zaistnieć, kiedy rodzice kupili mi tzw. „węgierkę”. To była piłka pęcherzem wkładanym do powłoki ze skórzanych łatek przez otwór zawiązywany finalnie rzemieniem. Stanowiła wówczas największe chłopięce marzenie, bo podobnymi grało się jeszcze w klubach piłkarskich. Wadą była mała trwałość – moja „węgierka” przeżyła chyba tylko jeden sezon. Może dlatego, że szkolne boisko do piłki nożnej było żwirowane.
Za to zimą zamieniało się w lodowisko. Każdego roku po pierwszych mrozach i opadach śniegu nauczyciele w-f mobilizowali starszych uczniów do równania białej powierzchni, ograniczanej zaspami. Później za pomocą gumowych szlauchów wylewana była woda – tyle razy aż powierzchnia boiska zmieniała się w równą szklistą taflę. Na szkolnym lodowisku ślizgać się można było za darmo, w godzinach szkolnych pod okiem nauczycieli; wieczorami w rygorze wyznaczanym przez starszych kolegów. Na nogach chłopaków pojawiały się hokejówki; szczytem marzeń były panczeny czyli łyżwy biegowe. Oczywiście dziewczynki jeździły na figurówkach (których chłopak nie założyłby nigdy).
Oczywiście nim można było jeździć na dorosłych, „profesjonalnych” łyżwach trzeba było przejść etap wstępny – nauki jeżdżenia. Zaczynał się od „saneczkówek” – łyżew o podwójnych ostrzach ułatwiających utrzymanie równowagi. Łyżwy te mocowane były pod jakimikolwiek butami za pomocą rzemiennych pasków, zapinanych na wierzchu. Kiedy już adept nauczył się odpychać na lodzie, zakładał łyżwy z jednym ostrzem. One też jednak nie były na stałe zespolone ze specjalnym obuwiem.
Buty do ich mocowania musiały mieć skórzany obcas, w którym wiercony był otwór zamykany blaszką z dziurką. W tę dziurkę wkładało się główkę łyżwy i obracało ją tak, by ostrze leżało wzdłuż podeszwy. Te łyżwy miały szczęki zaciskające się na brzegach podeszwy po użyciu specjalnego kluczyka – motylka. Później już można było śmigać po lodzie. Pamiętając jednak o tym, że łyżwy te miały cudowną zdolność odpadania w najmniej stosownym momencie.
Lodowiska były też wylewane przez ojców, a i samych chłopców na wielu podwórkach. Sprzyjały temu administracje domów, udostępniające szlauchy i krany. Oczywiście była też ślizgawka miejska przy ul. Sobieskiego, wylewana na terenie letnich kortów tenisowych przy basenie kąpielowym TKKF. Ta była jednak płatna, za to miała szatnie, a przy nich szlifierkę stołową służącą do ostrzenia łyżew (oczywiście odpłatnie). Oj, warto było nauczyć się jeździć na łyżwach, bo lodowiska były cudownym teatrem towarzyskim, dającym wielkie możliwości kontaktów chłopięco-dziewczęcych. Oczywiście najbardziej pożądanym dla nich terenem była ślizgawka TKKF. Niestety była też lubianym miejscem szczenięcych rozrób, z których najatrakcyjniejszym i najniebezpieczniejszym był „wąż”.
Szybko jeżdżący starsi chłopcy łapali się za ręce i maksymalnie rozpędzali. Na zakrętach ostatni w szeregu nadążał z trudem, aż do momentu, kiedy pęd wyrzucał go i przewracał. Bezwładne ciało sunące po lodzie ścinało z nóg wszystkich napotkanych łyżwiarzy. Było to bardzo niebezpieczne i nie raz przysparzało sińców, a nawet ran zrobionych ostrzem łyżwy. Na szczęście wypadki takie nie miały miejsca na szkolnym, czy na podwórzowych lodowiskach – były za małe, żeby się dobrze rozpędzić. Lodowisko szkolne było tylko jednym z wielu zajęć organizowanych przez szkołę. O ZHP już pisałem. Sama szkoła oferowała tyle kółek zainteresowań i zajęć sportowych w sali, że każdy chętny znalazł coś dla siebie.
Nie będę ukrywał, że moim wielkim dziecięcym odkryciem była biblioteka, mieszcząca się na parterze w największej – narożnej sali szkoły. Po pierwszych wypożyczeniach (do dziś pamiętam ilustracje z „pasterki i kominiarczyka”) zawładnęła mną magia drewnianych skrzyneczek katalogów z kartami książek. Będąc starszym wpadałem w takie czytelnicze amoki (aż do bólu oczu), że rodzice musieli siłą (perswazji) wyrzucać mnie na podwórko.
Tuż przy szkole, po drugiej stronie ul. Ogińskiego, w pomieszczeniach dzisiaj zajmowanych przez Regionalny Ośrodek Kultury mieściła się najpierw Powiatowa Komenda ZHP, a później Powiatowa Poradnia Kulturalno-Oświatowa. Obie organizowały czasem jakieś zajęcia dla dzieci, z których również korzystałem. Skąd mogłem wiedzieć, że po latach te same pomieszczenia przy ul. Ogińskiego będą moim miejscem pracy.
Ze Szkołą Podstawową przy ul. Sobieskiego także byłem związany przez lata, nie będąc już jej uczniem. Uczęszczały tam moje dzieci: Marcin i Marta, a ponieważ jak ja miały do szkoły ze 100 metrów (przez dziurę w płocie) jak i ja często się spóźniały. Mając kontakt z przesympatycznym dyrektorem już jako dziennikarz Gazety Wyborczej w nowej hali sportowej robiłem w 1993 roku (ze wsparciem ówczesnego Wojewódzkiego Domu Kultury) koncert Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, na którym Mateusz Pospieszalski zatrąbił sygnał WOŚP, swojego w końcu autorstwa. Później w ramach konkursu Gazety Wyborczej wyłoniliśmy projekty murali, które zrealizowane zostały na ścianach tej Hali. Ku zadowoleniu autorów i mojemu murale nie zamalowywane przetrwały wiele lat.
Tadeusz Piersiak, fot.: Fotopolska.eu
Czytaj także: Muzeum 303 im. ppłk pil. Jana Zumbacha w Napoleonie zaprasza!
https://www.kotly-patrzyk.pl/oferta/pompy-ciepla/