fbpx

Marek Hłasko. 80 lat temu „polski James Dean” zamieszkał w Częstochowie

Szerokim echem odbiło się odsłonięcie tablicy upamiętniającej pobyt w Częstochowie geniusza jazzu – Krzysztofa Komedy Trzcińskiego, a ufundowanej przez społecznika Włodzimierza Gidzielę. Fakt ten przypomniał i o tym, że mieszkańcem Częstochowy był u schyłku wojny również „James Dean” i kaskader polskiej literatury Marek Hłasko.

Urodził się 14 stycznia 1934 roku w Warszawie, a 14 czerwca 1969 roku w Wiesbaden w Niemczech popełnił samobójstwo. W tym roku upłynęła więc 90. rocznica jego urodzin oraz 55. – tragicznej śmierci w wieku zaledwie 35 lat. Senat RP w uznaniu jego wkładu w kulturę polską ustanowił rok 2024 Rokiem Marka Hłaski.

Jak się ma Hłasko do Komedy? Wybitny kompozytor i pianista jazzowy zmarł 23 kwietnia 1969 roku (niespełna dwa miesiące przed samobójstwem pisarza) w Polsce w konsekwencji tragicznego wypadku, do którego doszło w Los Angeles w grudniu 1968 roku. Krzysiek i Marek – przyjaciele na zabój, wracali z mocno zakrapianej imprezy drogą na skraju urwiska. Hłasko – przez przypadek czy dla głupiego żartu – popchnął Komedę. Ten stoczył się po zboczu, uderzając o coś głową. Wezwana przez przyjaciela pomoc dotarła bardzo szybko, wydawało się, że rana poszkodowanego nie jest groźna.

Niestety – stan zaczął się szybko pogarszać. Żona Krzysztofa zdecydowała o przewiezieniu chorego do Polski. Tu zmarł! Marek Hłasko pogrążył się w pijaństwie. Odebrał sobie życie. Żona Komedy pisała, że to samobójstwo było aktem rozpaczy po śmierci przyjaciela, do której się przyczynił.

Drugi element wspólny biografii obydwu tych wielkich polskich artystów to Częstochowa, w której mieszkali w czasie II wojny światowej. Tyle że Krzysztof Trzciński spędził tu niemal całą okupację, a Marek Hłasko ledwie kilka miesięcy na przełomie 1944 i 1945 roku. Jeśli późniejszy muzyk chodził do szkoły na ul. Pułaskiego, a pisarz mieszkał prawie u zbiegu ul. Sobieskiego i Pułaskiego, może chłopcy kiedyś się spotkali? Jeśli Komeda kształcił swoją technikę pianisty, to Hłasko w Częstochowie właśnie czynił pierwsze próby pisarskie.

– Pamiętasz, że Senat ogłosił rok 2024 rokiem Hłaski ?– zapytała mnie przez telefon Maria Stąpel – Częstochowa w ogóle o tym nie pamięta! Może przypomniałbyś miastu, że pisarz mieszkał tutaj jako chłopiec. Przecież pisałeś o tym przed laty. Przy okazji; wiesz, że w „Małym słowniku pisarzy polskich” z 1975 roku Hłaski w ogóle nie ma!

Tak jest, w 2010 roku żona przyniosła z biblioteki „Pamiętniki” Marka Hłaski. W nich wyczytałem, że pisarz mieszkał w Częstochowie i to po sąsiedzku, w stosunku do mojego domu rodzinnego – przy końcu ul. Sobieskiego. Tu, 12 lutego 1945 roku zaczął pisać pamiętnik, który był jego inicjacją literacką. Pisał w nim m. in. o pierwszej miłości – do swojej kuzynki Alinki. Opowiedziałem o tym mojemu koledze Michałowi Baumertowi i usłyszałem, że ta Alinka jest … jego mamą. Wkrótce poznałem starszą panią (dziś już, niestety, nieżyjącą), która opowiedziała mi o znajomości z Markiem Hłaską przy okazji jego pomieszkiwania w Częstochowie.

Marek Hłasko. 80 lat temu „polski James Dean” zamieszkał w Częstochowie 1

– W biografiach Marka piszą, że przyjechali do nas z mamą z początkiem listopada – mówiła pani Alicja (wówczas Kozłowska). – Mnie się wydaje, że to było wcześniej, bo na dworze była jeszcze iście letnia pogoda. Oboje z Markiem byliśmy jedynakami, więc przypadliśmy sobie do serca. Kochałam go miłością siostrzaną, choć jemu ubzdurało się coś innego. Musiałam gasić jego zapędy, kiedy usiłował obściskiwać mnie i całować. On miał 11 lat, a ja już 13, zresztą bardziej podobał mi się jego kuzyn, Andrzej Czyżewski (późniejszy biograf pisarza). Tłumaczyłam Markowi, że jesteśmy braćmi krwi, bo też rzeczywiście zawarliśmy braterstwo, wysysając wzajemnie swoją krew z ranek na palcach.

– Siedzę i piszę – czytamy pierwszy zapis w pamiętniku chłopca (pisownia oryginału) – Siedzę i piszę o swojej Mamie, o Ali, o sobie i o tem, że wszystko na świecie jest i smutne i wesołe. Myślę o swojej kochanej Warszawie, co teraz leży w gruzach. Ale nad gruzami Warszawy furkocze polska chorągiew. Mam 11 lat, chciałbym być lotnikiem i chodzić do szkoły. Nazywam się Marek Hłasko i będę należeć do zuchów. Mam siostrę Alę, kilka książek lotniczych, zbiór obrazków samolotów, trochę narzędzi kilka książek nielotniczych, trochę prochu, kilka zeszytów i dobre chęci do pisania dalej swego pamiętnika.

Mimo że Marek Hłasko mówił do mamy Ali „ciociu”, to nie było między nimi pokrewieństwa. Mamy obojga były po prostu przyjaciółkami jeszcze z przedwojennych czasów, chodziły w Warszawie do jednej klasy. Ich dzieci też znały się przed wojną. W czasie okupacji wzajemne kontakty wygasły. Jak jednak więź przyjaciółek musiała być silna, jeśli Maria Hłasko, uciekając ze zniszczonej po powstaniu stolicy, pomyślała o schronieniu właśnie u Kozłowskich w Częstochowie!

Ul. Sobieskiego – jak wspominała Alicja Baumert – biegła wtedy wśród sadów i ogrodów. Dom Kozłowskich zamykał właściwie zabudowę od strony ul. Pułaskiego. Za nim były stawy, służące latem do kąpieli. Oprócz nielicznych kamienic i małych domków na poły wiejskich, przy ulicy stał budynek obecnej SP nr 9, Starostwa i Dom Księcia. To była niemal granica miasta – za nią ciągnęła się zieleń.

Ówczesna 13-latka przypominała sobie, że jej półtora roku młodszy „brat” był rozkochany w książkach Maya. Przydomowy ogród stał się wymarzonym miejscem do zabaw. Marek Hłasko uczynił z „siostry” swoją squaw, zawarli także wspomniane braterstwo krwi. Pani Alina przyznaje, że mimo swojego starszeństwa dała się w zabawach całkowicie zdominować Markowi. Czytała książki o Indianach i o lotnikach, pod jego wpływem zaczęła też pisać swój pamiętnik. Niedawne koleżanki poszły w odstawkę.

Marek Hłasko. 80 lat temu „polski James Dean” zamieszkał w Częstochowie 2

Ta przygoda nie trwała długo, ledwie kilka miesięcy. Wiosną 1945 roku Marek z mamą wyjechali na Śląsk, gdzie dołączył do nich ojczym, Kazimierz Goryczkiewicz. Potem był Białystok, Wrocław i wreszcie rodzinna Warszawa. Goryczkiewiczowie i Kozłowscy pozostawali w stałym kontakcie.

– Tęsknię za Alą, która jest w Częstochowie i która na pewno o mnie nie pomyśli – pisał Marek Hłasko w pamiętniku (pisownia oryginału). – Bawi się z koleżankami swoimi i zapomina, że w jej życiu istniało coś co się nazywa Marek. W ostatnim liście, który jej wysłałem, prosiłem żeby mi wysłała swoją fotografie, ale wątpią żeby coś z tego wyszło. Przeczyta, dobrze dobrze, a ja głupi tutaj bede czekał. Jakie są dziewczęta, wiem to z własnego doświadczenia, tak, tak. Alicjo! Alusiu! Przyślij mi tą fotografię! Przyślij!”

Młodzi spotkali się dwa lata później we Wrocławiu. Najpierw Ala z mamą pojechały tam na święta, później 15-letnia dziewczynka odbyła samodzielną podróż z Częstochowy. Marek znów próbował ją emablować, ale wszystkie umizgi gasiła stwierdzeniem, że „to kazirodztwo”. Mimo to nadal rozumieli się znakomicie i tak samo czuli się w swoim towarzystwie. Jak wcześniej miewali głupie pomysły – jak nocna wyprawa na poniemiecki cmentarz (w powojennym Wrocławiu!). Po wyjeździe rodziny Goryczkiewiczów do Warszawy kontakt się urwał. Do kolejnego spotkania „rodzeństwa” doszło po latach w Częstochowie.

Marek Hłasko zażywał już wtedy pierwszej sławy, jako obiecujący młody pisarz. Publikował opowiadania w znanej ogólnopolskiej gazecie, dostał stypendium twórcze Związku Literatów Polskich. Ala wysłała mu gratulacje – jak wspomina, „przez trzecie ręce, bo nie miałam nawet jego adresu”. Aż tu list od Marka, że chciałby się spotkać, więc przyjeżdża do Częstochowy. Pani Baumert datowała spotkanie na czas przed jesienią 1954 roku (czyli przed jej zamążpójściem). Już pracowała wtedy w laboratorium medycznym. Ucieszyła ją możliwość zaimponowania koleżankom przyjaźnią z „obiecującym, młodym pisarzem”. Tym bardziej, że ten okazał się przystojnym i interesującym mężczyzną.

Koleżanki znudziły Hłaskę. Uciekli więc z Alą do restauracji z dancingiem „U Traczyka” (Aleje pod szóstym). Tam napatoczył się Wiesław Drzewicz – wówczas aktor Teatru im. Mickiewicza. Uznał, że młody człowiek jest podobny do takiego Marka Hłaski, który staje się literacką gwiazdą. Za chwilę już przyprowadził któregoś z lokalnych dziennikarzy, żeby ten odnotował przyjazd do Częstochowy znanej persony.

Wokół Hłaski rozsiadł się wianuszek rozmówców, pojawiały się kolejne butelki. Ala tymczasem wciąż porywana była do tańca, nie kontrolowała sytuacji przy stoliku. Wreszcie rozległ się krzyk, hałas upadających krzeseł, brzęk tłuczonego szkła. „Siostra” taksówką zabrała pijanego Marka do domu. Po drodze nieźle mu nagadała. Pewnie go zawstydziła, bo wczesnym rankiem zniknął z domu Kozłowskich. Więcej się nie odezwał!

W 1958 roku znany pisarz i scenarzysta filmowy („Koniec nocy” (1957), „Pętla” (1957), „Spotkania” (1957), „Ósmy dzień tygodnia” (1958) i „Baza ludzi umarłych”) wyjechał za granicę. Nim to nastąpiło, podobnie jak literacka sława towarzyszyła mu opinia kobieciarza, pijaka i rozrabiaki. Polski James Dean – mówiono o nim. Gdy wyjechał, przez 20 lat obowiązywał w Polsce zakaz publikowania jego utworów.

Marek Hłasko. 80 lat temu „polski James Dean” zamieszkał w Częstochowie 3

Alicja Baumert czytała jego opowiadania i powieści. Te polskie z przyjemnością – tym większą, że znajdowała w nich wątki autobiograficzne, znane jej i miłe. Te zagraniczne z uznaniem, ale też smutnym zdziwieniem – tym, jak bardzo słodki Mareczek z jej dzieciństwa zgorzkniał, jak przesiąkł cynizmem, jak wszystkie emocje w jego prozie rozpływały się w alkoholu.

Portal www.marekhlasko.republika.pl tak charakteryzował pisarza i jego twórczość: „W życiu osobistym upodabniał się do bohaterów swych utworów, romantycznych, twardych outsiderów, którzy stali się dla jego pokolenia symbolami rozczarowania rzeczywistością lat 50. Jego idolami byli Humphrey Bogart i Fiodor Dostojewski. Jego proza stała się wyrazem sprzeciwu wobec schematyzmowi i zakłamaniu literatury socrealistycznej. Opowiadał o buncie natury moralnej. Znakomicie opisywał środowisko społecznych nizin, w którym panuje beznadzieja i cynizm. Jego bohaterowie żyją marzeniami o zmianie, ale marzenia te zawsze okazują się płonne”.

Wśród bliskich Hłasce żyła opowieść o jego chrzcie. Mający już dwa lata dzieciak spytany, „czy wyrzekasz się złego ducha” odpowiedział – „nie”. Miała to być zapowiedź jego trudnego charakteru i burzliwej dorosłości.

– Proszę nie brać mi tego za zarozumiałość – mówiła mi prawie 15 lat temu Alicja Baumert – ale może gdybym wtedy nie zrezygnowała z niego, gdybym dążyła jednak do zbliżenia – może wszystko ułożyłoby się inaczej. Może i ja bym się w nim zakochała…? To był młody, zagubiony chłopak, któremu może trochę sodowa uderzyła do głowy. Był nadmiernie wrażliwy…

Dziś Pani Alicji już nie ma z nami. Jest opisany dom u końca ul. Sobieskiego – ostatni świadek tego, jak „polski James Dean” sięgnął pierwszy raz po pióro. Może przydałby się jakiś – najprostszy ślad tego zdarzenia i szczenięcej miłości. Choćby płyta poliuretanowa z nadrukowanym napisem. Na miasto nie ma co w tej kwestii liczyć, mnie emeryta nie stać na fundowanie tablicy na wzór szacownego kolegi Włodzimierza Gidzieli. Może działająca w tym domu przychodnia lekarska wpisałaby w swój budżet te 1.000 czy 2.000 zł? 14 czerwca upływa 55. rocznica śmierci Marka Hłaski, ale cały ten rok jest dedykowany wybitnemu pisarzowi. Jesienią zaś upłynie 80 lat od chwili, gdy Marek Hłasko zamieszkał w domu przy ul. Sobieskiego.

Tadeusz Piersiak, fot. archiwum rodziny Baumertów

Czytaj także: Wspomnienia z ul. Sobieskiego. Wszędzie nas było pełno