– Bez względu na wszystko nie zmieniłabym dziś swojego zawodu. Aktorstwo daje mi radość, poczucie spełnienia – zaznacza Czesława Monczka. Aktorka Teatru im. A. Mickiewicza świętuje właśnie 45-lecie pracy artystycznej.
Wiele wskazywało na to, że zamiast aktorką zostanie Pani… filologiem i nie zwiąże się ze sceną a szkołą.
Czesława Monczka*: Rzeczywiście, studiowałam filologię rosyjską. Zamieniłam jednak Uniwersytet Jagielloński na Państwową Wyższą Szkołę Teatralną. Wszystko za sprawą Teatru STU, który ogłosił wtedy nabór do studia aktorskiego. Po tym filologia przestała dla mnie istnieć. Egzaminy, zaliczenia, wszystko zeszło na dalszy plan. Moje życie przeniosło się do teatru. Postanowiłam zdawać do szkoły teatralnej. Zrobiłam to rzutem na taśmę. Obowiązywał tam wówczas limit wieku, dziewczyny mogły zdawać jedynie do 21. roku życia. A ja miałam już właśnie 21 lat. To była moja ostatnia szansa. Udało się.
A jak rodzina zareagowała na zmianę?
– Nie powiedziałam im o tym. Sprawa się wydała, gdy przyszło do domu pismo o praktykach studenckich. Wtedy przyznałam się, że dostałam się do szkoły teatralnej. Mama przyjęła to do wiadomości, nie była zadowolona. Nigdy jednak nie usłyszałam od niej ani pochwał, ani też złego słowa. Marzyła o tym, żebym miała prestiżowy zawód, była lekarzem. Na szczęście mnie zrozumiała.
Czy dziś widziałaby Pani siebie w innej roli?
– Czasem myślę, że gdybym w czasach licealnych miała wiedzę dotyczącą archeologii, pewnie zostałabym archeologiem. Choć z drugiej strony, bez względu na wszystko, nie zmieniłabym dziś swojego zawodu. Aktorstwo daje mi radość, poczucie spełnienia i własnej wartości. Gdybym znów miała wybrać, postawiłabym raz jeszcze na szkołę teatralną.
Cztery lata studiów minęło. Co dalej?
– Każda ze szkół w Krakowie, Warszawie i Łodzi wypuszczała rocznie ok. 20 absolwentów. Było nas w sumie maksymalnie 60 osób. Jeśli chodzi o teatry, to w tamtych czasach, zespół aktorski liczący 30 osób uznawany był za malutki. Ten, który dziś mamy w Teatrze im. A. Mickiewicza, w ogóle by pewnie nie istniał. Ideałem było to, żeby zespołem można było obsadzić „Wesele” Wyspiańskiego. W tym dramacie są bowiem postaci w różnym wieku, z różnym emploi. Wtedy dwie aktorki w tym samym wieku musiały się od siebie różnić. Jedna była amantką, drugiej przypadały role charakterystyczne. Ja byłam aktorką dramatyczną. Przez lata nie obsadzano mnie w komediach, co mi mocno doskwierało. Miałam być królewną.
Z kolei duży zespół liczył ok. 80 osób. W teatrach prowincjonalnych marzyło się o 40-osobowych zespołach. Gdy kończyliśmy szkoły, dyrektorzy teatrów (a było ich w Polsce blisko 50), jeździli na wszystkie przestawienia dyplomowe, po to, żeby zwabić do nas – absolwentów do siebie. Aż wstyd jacy byliśmy wybredni. Mogliśmy przebierać wśród propozycji.
Pracy nie brakowało, bo w sezonie dawaliśmy siedem czy osiem premier. I były to sztuki wieloobsadowe, były środki na wystawne kostiumy (halki, obręcze, sznurowania, peruki, bez półśrodków). Aktor nie wychodził na scenę bez specjalnej charakteryzacji, nie wystarczył puder i podkład. Teatry dostawały dotacje, pewnie łatwiej było wówczas o pieniądze na kulturę. Na etacie byli reżyserzy, scenografowie, kierownicy literaccy i muzyczni. Dziś to rzadkość. Wszędzie tnie się koszty.
Wracając do propozycji dyrektorów instytucji, kto i czym Panią skusił?
– Wtedy nie pytaliśmy o mieszkania, warunki, ale o to, co zagramy. Byliśmy spragnieni ról. Wędrowaliśmy po teatrach. To była najcenniejsza z lekcji tego zawodu. Ja sama zaczynałam w Bielsku-Białej. Odeszłam stamtąd, bo miałam niedosyt. Zagrałam tam w „8 kobietach”, „Sułkowskim” i w tzw. „produkcyjniaku” (to spektakl opowiadający o zakładzie pracy, bo taka pozycja musiała być w każdym teatrze). Uciekłam do Sosnowca, bo chciałam więcej. Dziś patrzę na to z pokorą, bo jak można mówić, że zagrało się w sezonie trzy duże role i twierdzić, że to za mało. Czy w Sosnowcu grałam więcej? Myślę, że podobnie. Ale to tam zagrałam w „Kaukaskim kole kredowym”. Nie słyszałam potem, żeby ktoś sięgał jeszcze po ten tytuł.
Przyznam, że popełniałam błędy. Zmieniałam teatr po roku. Nie słuchałam, gdy powtarzano, że trzeba zostać przynajmniej przez trzy lata, żeby się czegoś nauczyć i dać się poznać publiczności…
Potem występowała Pani jeszcze w teatrach w Zabrzu i Jeleniej Górze. Dziś żaden aktor nie gra chyba codziennie, ale przed laty nie miała Pani ponoć żadnego wolnego weekendu?
– Graliśmy codziennie, każdego dnia byliśmy w teatrze. Jak nie na spektaklu, to na wieczornej próbie. Pamiętam, że miałam takie lata (ostatni rok przypadł już na Częstochowę), że przez cały sezon nie miałam wolnej soboty i niedzieli. Teraz trudno to sobie wyobrazić.
Po tej wędrówce, w 1982 r. przybyła pani do Częstochowy. W przyszłym roku minie 40 lat od tego momentu.
– Był stan wojenny, czułam, że jestem daleko od domu. Z Częstochowy do Skarżyska-Kamiennej było bliżej. Tu pachniało zmianą, bo dyrekcję obejmowali Andrzej Jurczyński i Wojciech Kopciński, którzy mieli sporo planów. Tu mniej się jeździło, spektakle wyjazdowe były rzadsze. Ja chciałam się osiedlić, zapuścić korzenie, znaleźć swoje miejsce. Zwłaszcza że w pewnym wieku, aktorki grające już matki, nie mają tyle propozycji, brakuje dla nich etatów.
Przypomina mi się opowieść mojej koleżanki, która przez ponad 30 lat pracowała w teatrze. Kiedy jesteś panią profesor, ludzie odnoszą się do ciebie z szacunkiem – powtarzała. Docenia się wiedzę, dorobek i odpowiednio się to gratyfikuje. Stara aktorka jest problemem dla dyrekcji, nie ma dla niej ról, a gdy już gra, to widownia powtarza: „ale się postarzała, a taka była ładna”. Z mężczyznami los obchodzi się łaskawiej. Przyjęłam to jako fakt. Mam nadzieję, że zrobiłam to z godnością.
W naszym częstochowskim zespole czuję się bardzo dobrze. Odczuwam mnóstwo sympatii, przyjaźnimy się – mimo różnicy wieku, mamy ze sobą dobry kontakt. Bardzo to doceniam, to dla mnie niezwykle cenne. Ta wspólnota jest istotna zwłaszcza w tych dziwnych czasach pandemii, gdy wielu z nas dokucza samotność. Ja – na szczęście – jej nie doświadczyłam.
Pewnie poczucie wspólnoty podbudowuje także to, że wielu z Was mieszka w Domu Aktora. W mieście uznaje się go za miejsce magiczne.
– Ten dom kiedyś tętnił życiem, było bardziej zielono, radośnie. Dziś nie ma już tego uroku sprzed lat. Gdy się wprowadzałam, nie było wolnych mieszkań. Teraz zespół jest mniejszy, to i lokatorów jest znacznie mniej. Każdy z nas żyje własnym życiem, jednak mamy poczucie wspólnoty, możemy liczyć na swoją pomoc.
13 listopada udziałem w spektaklu „Pożar w sercu”, uczciła Pani 45-lecie pracy na scenie. Jubileusz to zawsze czas przemyśleń. Zawód aktora potrafi dopiec?
– Oczywiście. Zawsze jest coś za coś. Czasami jest trudno, człowiek czuje się niezrozumiany, ale to mija. Wybierając każdy zawód (a zwłaszcza artystyczny) nie jesteśmy przygotowani na porażki. Widzimy świetlaną przyszłość, wierzymy, że będziemy szczęśliwi. Życie to weryfikuje. Im większym marzeniem był nasz zawód, tym łatwiej podnosimy się z tych niełatwych chwil. Nie karzemy się wówczas mówiąc „sama chciałaś”, a szukamy wyjścia z sytuacji. Ja mam poczucie, że spełniłam swoje marzenie. Oczywiście są rzeczy, których żałuję. Za mało grałam w sztukach hiszpańskich czy rosyjskich. Dziś czekam na to, co przyniesie mi jeszcze życie. Każda rola, którą dziś gram, sprawia mi znacznie większą radość. Kiedyś byłaby to rutyna, dziś to święto. Teraz nie muszę już niczego udowadniać. Znam swoją wartość.
Rozmawiała Zuzanna Suliga
*Czesława Monczka. Absolwentka PWST im. Ludwika Solskiego w Krakowie. W swojej karierze związana była z teatrami: Polskim w Bielsku-Białej, Zagłębia w Sosnowcu, Nowym w Zabrzu i Cypriana Kamila Norwida w Jeleniej Górze. Z Teatrem im. A. Mickiewicza w Częstochowie związana jest od 1982 r. Na tej scenie stworzyła wiele wybitnych kreacji, zagrała w kilkudziesięciu spektaklach, także muzycznych. Grała m.in. w „Okapi” w reżyserii Jana Różewicza, „Szkicach z piekła uczciwych” w reżyserii Jana Machulskiego, „Operze za trzy grosze” w reżyserii Bogdana Michalika, „Balladynie”, „Panu Tadeuszu”, „Weselu” oraz „Romansach i balladach” w reżyserii Adama Hanuszkiewicza, „Moralności pani Dulskiej” w reżyserii Ignacego Gogolewskiego, „Rewizorze” w reżyserii Marka Mokrowieckiego, „Ślubach panieńskich” w reżyserii Andrzeja Łapickiego, „Drugim pokoju” Herberta w reżyserii Anny Kękuś, „Iwonie, księżniczce Burgunda” oraz „Zabawach na podwórku” w reżyserii Katarzyny Deszcz czy „Walentynkach” w reżyserii Szczepana Szczykno.
W przeciągu ostatnich dwóch sezonów aktorka zagrała w spektaklach wyreżyserowanych przez Magdalenę Piekorz: „Królowa Śniegu” oraz „Czyż nie dobija się koni?”.
W 2003 r. Czesława Monczka otrzymała Nagrodę Prezydenta Częstochowy w Dziedzinie Kultury. Na swoim koncie ma również m.in. prestiżowa Złotą Maskę, którą przyniósł jej monodram „Tabu”. Więcej na: www.teatr-mickiewicza.pl.