Dawniej zbierał zegary i porcelanę, dziś posiada imponujący zbiór eksponatów związanych nie tylko ze stomatologią, ale i w ogóle medycyną i farmacją – Mój zbiór nigdy nie będzie zamknięty, to zbyt rozległy temat – mówi Piotr Kuźnik, ceniony stomatolog, kolekcjoner i twórca Muzeum Stomatologii w Częstochowie.
Dlaczego wybrał Pan ten zawód? Rodzinne tradycje?
Piotr Kuźnik: Wszyscy w mojej rodzinie kończyli studia medyczne. Mój tata był internistą, wojewódzkim konsultantem do spraw chorób zakaźnych w Kielcach, a przez długie lata dyrektorem szpitala w Końskich zatrudniającego 1 200 pracowników. Moja mama zawsze marzyła o studiach medycznych. Miała jednak problem, aby się na nie dostać, bo dziadek walczył w armii generała Andersa, więc w tych czasach, musiała się liczyć z utrudnieniami. Dostała się na stomatologię, bo na ten kierunek było nieco łatwiej startować. Była najlepszą studentką na roku i przeniosła się na wydział ogólnolekarski. Mój brat również skończył studia ogólnolekarskie, jest ginekologiem. Ja od razu widziałem, że chcę zostać stomatologiem. Mam ciocie i wujków stomatologów, chciałem robić to, co oni.

A co w stomatologii jest takiego, że ta specjalizacja wygrała?
– Jest jedna kwestia, która przewyższa inne dyscypliny medycyny. Możemy bardzo szybko udzielić pacjentowi pomocy. Przychodzi z bólem i znieczulimy go, rozwiercimy czy zatrujemy zęba lub szybko odbudujemy złamaną koronę. Pacjent poczuje się lepiej w ciągu dosłownie paru minut (tu wspomnę, że Hipokrates powiedział, że ból zęba porównać można tylko z bólem śmierci). W innych dziedzinach medycyny, jak choćby onkologii, lekarz – mimo najszerszych chęci i długiej walki o życie pacjenta – często, niestety, przegrywa. Dlatego w stomatologii takich przegranych walk praktycznie nie ma albo występują bardzo rzadko. Najczęściej jesteśmy zwycięzcami. To znaczy, że zwycięzcą jest i pacjent, i lekarz. Stomatologię uważam za bardzo pozytywną dziedzinę medycyny.
Jako dziecko bał się pan wizyt u stomatologa?
– Ja w dzieciństwie nie miałem prawa wyboru gabinetu, musiałem chodzić do moich cioć. Na szczęście nie było tak źle. Wiadomo, że każdy podświadomie boi się tego bólu, to nie są przyjemne wizyty, ale przy dzisiejszej technice o bólu praktycznie możemy już nie mówić. Są znieczulenia, jest wiele innych metod, które go niwelują. Świadomość pacjentów co do tego, jak prawidłowo dbać o zęby, z każdym rokiem rośnie.

Od ilu lat uprawia Pan ten zawód?
– Od 32 lat. Pracę rozpocząłem w przychodni rejonowej przy al. Pokoju w Częstochowie. Miałem dzielony etat, bo pracowałem wtedy częściowo w Szkole Podstawowej nr 12 przy ulicy Warszawskiej oraz w protezowni przy ulicy Jasnogórskiej. Jako młody lekarz musiałem zająć się też medycyną szkolną, która zawsze była pewną kulą u nogi,bo trudno było obsadzić te godziny. Na początku byłem oddelegowany do lakowania zębów wśród sześcio- i siedmiolatków. Dobrze pracowało mi się z dziećmi, zająłem się więc także ich leczeniem. Potem w szkole zastąpił mnie młodszy kolega, a ja już na pełen etat pracowałem w przychodni.
I tak do 2000 roku. Od nowego wieku prowadziłem gabinety stomatologiczne w Rędzinach, Rzerzęczycach, Soborzycach, Przyrowie… W sumie było ich osiem. Gdy w 2004 roku otworzyły się dla nas granice Unii Europejskiej, część lekarzy wyjechało do Anglii. W związku z tym brakowało mi sprawdzonych pracowników i z czasem musiałem pozamykać część gabinetów.

Dziś gabinet jest jeden?
– Od 2004 roku nie pracuję w ramach Narodowego Funduszu Zdrowia, tylko prowadzę prywatny gabinet. Dziś – podobnie jak Muzeum Stomatologii – mieści się on przy ulicy Jasnogórskiej 92 w Częstochowie.
Zawód łączy Pan z pasją, kolekcjonerską. Jednak nie od początku były to artefakty związane z medycyną.
Tak, zbierałem zegary, znaczki pocztowe, porcelanę… I pewnego pamiętnego dnia będąc na giełdzie we Wrocławiu, znalazłem tablicę z gabinetu stomatologicznego.

Pochodziła z czasów okupacji, napisy były w języku polskim i niemieckim. To one zwróciły moją uwagę. Kiedyś niektórzy nazywali gabinety zakładami dentystycznymi- i to była polska nazwa, a po niemiecku Zahnatelie brzmiało to jak atelier dla zębów. Na tablicy dodano też sformułowanie, że w podanych godzinach obowiązują przyjęcia dla niezamożnych. Dzisiaj byłoby to chyba obraźliwe określenie, ale kiedyś tak nazywano pacjentów kasy chorych. Tablicę powiesiłem w moim gabinecie, w którym przyjmuję gości. I nadal tam wisi. To mój pierwszy eksponat.
I tak 15 lat temu rozpoczęła się moja wielka kolekcjonerska przygoda, która związana jest nie tylko ze stomatologią, ale także innymi dziedzinami medycyny, również z farmacją. Gdy tylko znajdę coś ciekawego, coś, co można wykorzystać, poddać renowacji, to kupuję. A później te artefakty staram się wyeksponować na wystawach. Organizowałem dotąd kilka takich wystawienniczych cykli.
Jak „Urok starego gabinetu stomatologicznego”?

– Tak zatytułowałem nie tylko pierwszą wystawę, ale także kilkanaście kolejnych. Wielu zastanawia, w czym leży ten urok gabinetu stomatologicznego, czy w tym fotelu, czy w tym zadawanym bólu. A ja po prostu starałem się pokazać tę fachowość, to staranne wykonanie tych wszystkich przedmiotów, to, ile nakładu pracy pochłaniało stworzenie takiego fotela, jego wyjątkowość. Dziś wykonanie pozostawia wiele do życzenia, ważne, by koszty produkcji były niskie, a towar można było drogo sprzedać. Dawniej wszystkie elementy były zdobione, malowane, tak samo drobne instrumenty stomatologiczne wykonywane były z różnych materiałów, m.in. z drewna czy kości słoniowej. Dzięki temu służyły przez długie lata, a obecnie wyrzucamy narzędzia po miesiącu i kupujemy następne.
A inne cykle?

– Potem zająłem się urokiem starej apteki. Eksponowałam te wszystkie naczynia, które dawnej wykonywano z drewna, szkła, z porcelany, z kryształu. Występowały we wszystkich kolorach, począwszy od zieleni uranowej poprzez kobalt. Zebrałem przeróżne urządzenia, które wykorzystywano w aptekach np. do robienia tabletek czy czopków. Zbieram też stare recepty, opakowania po lekach… Aktualnie dla producentów liczą się tylko koszty, mamy kartoniki, plastikowe blistry, a przed laty dbano o to, by medykamenty były kunsztownie pakowane.
Apteki to druga seria, w którą układam moje zbiory, trzecia poświęcona jest urządzeniom wykorzystywanym w medycynie. Poświęcone nim wystawy organizowałem w Pałacu Oborskich w Mielcu czy na zamku w Baranowie Sandomierskim.

O jakich urządzeniach mowa?
– Począwszy od starych słuchawek czy aparatów do mierzenia ciśnienia, po wszystkie urządzenia związane z leczeniem prądem (służące np. do elektrostymulacji czy jonoforezy), ale też te wykorzystywane w laryngologii, ginekologii, neurologii i innych specjalizacjach. Udało mi się zgromadzić kilkadziesiąt urządzeń z przełomu XIX i XX wieku.
Te trzy cykle obejmują praktycznie całą medycynę, choć ja – przede wszystkim – jestem zakochany w stomatologii. I gdzie tylko mogę, staram się znajdywać przedmioty związane z moim zawodem.
Utrzymuje Pan kontakt z podobnymi sobie zapaleńcami?
– Oczywiście. Niedawno byłem w Holandii, u mojego kolegi. W tej chwili jest nas dwóch w Europie, takich większych kolekcjonerów, którzy naprawdę swoje życie poświęcili kolekcjonerstwu. Wymieniamy się przedmiotami, doświadczeniami i ustaliliśmy, że będziemy stale współpracować. Nie stanowimy dla siebie żadnej konkurencji, bo on jest w Holandii, a ja w Polsce. Mogę się pochwalić, że z tej wizyty przywiozłem piękną, porcelanową spluwaczkę z przełomu XIX/XX wieku wyprodukowaną we Włoszech.

Najstarszy, jeśli chodzi o pochodzenie przedmiot w Pana kolekcji, to…?
– To eksponaty pochodzące z czasów kultury rzymskiej, z II-III wieku p.n.e. Nie było wtedy wyodrębnionej stomatologii. Lekarz zajmował się wszystkim ginekologią, chirurgią, pediatrią. Dziś nazwalibyśmy go lekarzem rodzinnym. Z tego okresu wywodzi się nazwa plomba, bo po łacinie „plumbum” oznacza ołów. To z niego robiono wówczas wypełnienia. Niska temperatura topnienia i łatwość w obróbce spowodowała szerokie zastosowanie w życiu codziennym. Niestety, nie mam takiej ołowianej plomby w kolekcji. Mam narzędzia służące do wykonywania wypełnień amalgamatowych. Przez lata walczyliśmy z rtęcią w termometrach, a na co dzień zakładano setki plomb i ta rtęć na stałe zostawała w organizmie pacjentów.
Gdzie Pan zdobywał kolejne eksponaty?

– Od lat współpracuję z wieloma antykwariatami na terenie Europy i całego świata. Eksponaty docierają do mnie np. ze Stanów Zjednoczonych, Wietnamu, Kambodży, Japonii, RPA, Kanady czy Australii. I gdy w tych antykwariatach pojawi się coś interesującego, a co jest dostępne cenowo i nie przekracza granicy, którą sam sobie postawiłem, to kupuję. To obopólny interes, bo sprzedawcy nie zawsze mają komu zaproponować takich rarytasów, przykładowo kolekcjoner porcelany nie zainteresuje się starym lusterkiem stomatologicznym. Cieszą się więc, że mogą wtedy zadzwonić do „tego wariata z Częstochowy”, który to na pewno weźmie.
Czy ten zbiór kiedyś będzie kompletny, czy zawsze będzie coś, czego Panu będzie brakowało?
– Nie, zawsze znajdzie się coś, czego będzie mi brakowało, pojawią się jakieś odkrycia. Gdy ktoś zbiera znaczki, trzyma się numerów katalogowych, zbierze całość i może zamknąć zbiór. Mój zbiór nigdy nie będzie zamknięty, to zbyt rozległy temat.

Zwłaszcza że kolekcjonuje Pan także np. wykałaczki, pasty do zębów, szczoteczki…
– Te eksponaty niedawno można było obejrzeć w Pawilonie Wystawowym Muzeum Częstochowskiego podczas jubileuszowej wystawy „W zdrowym ciele… czas na kulturę”. Poproszono, żebym zajął się przygotowaniem ekspozycji związanej z higieną jamy ustnej. Zaprezentowałem proszki, pasty i wykałaczki do zębów, a także szczoteczki i pięknie zdobione porcelanowe pojemniki na nie (to prawdziwa duma mojej kolekcji!). Pokazałem też m.in. nici dentystyczne, udowadniając, że to nie nasz, współczesny wymysł, bo pierwsze, jedwabne, pojawiły się już na przełomie XIX i XX wieku.
Do muzealnych gablot trafiły także np. szczoteczki elektryczne, a najstarsza, którą posiadam, pochodzi z lat 40. ubiegłego wieku. Ciekawostką był eksponat z lat 60., szczoteczka z timerem, która uczyła tego, jak długo należy prawidłowo szczotkować zęby.

Gdyby chciał Pan zaprezentować wszystkie eksponaty ze swojej kolekcji, ile takich sal muzealnych byłoby potrzeba?
– Na pewno dużo! W sumie zebrałem już około 17 tysięcy eksponatów związanych ze stomatologią. Samych foteli dentystycznych mam ok. 70 i jeszcze w tej kwestii nie powiedziałem ostatniego słowa, bo jeśli trafię na jakiś ciekawy, pięknie wykonany egzemplarz, to kto wie…
O jakich eksponatach jeszcze Pan marzy?
– Te marzenia staram się spełniać. Ostatnio kupiłem urządzenie do wiercenia w zębach datowane na XVIII-XIX wiek. Zawsze takie chciałem mieć! Udało mi się też kupić kilka starych separatorów do zębów. Oczywiście nie wszystkie marzenia da się spełnić. Chciałbym mieć przedmioty związane z kulturą Mezopotamii czy starożytnego Egiptu, ale dziś są one praktycznie nieosiągalne, można je oglądać tylko w muzeach etnograficznych.

Przy muzeach zostając, to Muzeum Stomatologii, które prowadzi Pan przy ul. Jasnogórskiej, dostępne jest dla każdego?
– Tak, serdecznie zapraszam wszystkich zwiedzających. Odwiedzają nas całe grupy, ale też i indywidualne osoby. Staram się zmieniać ekspozycję, pokazywać coś nowego. Ale są przedmioty,
które prezentuję tu na stałe. To przykładowo jeden z najstarszych rentgenów stomatologicznych.
Dodajmy, że Muzeum robi też karierę na ekranie…
– Filmowcy czasami zgłaszają się do mnie, bo mam eksponaty, które naprawdę trudno zdobyć.
Na przykład, gdy Wojciech Smarzowski kręcił „Różę” z Agatą Kuleszą i Marcinem Dorocińskim w rolach głównych, do jednej ze scen potrzebowali najstarszego antybiotyku, miałem taki. Wypożyczałem też przedmioty m.in. do filmów „Autsajder” Łukasza Sikory czy „Niepewność. Zakochany Mickiewicz” Waldemara Szarka. Meble, narzędzia i inne eksponaty grały także w innych produkcjach, również serialowych.
Dziękujemy za rozmowę.
Gazeta Regionalna
Fot. Adam Kostyra
Czytaj także: Muzeum Stomatologii w Częstochowie. 18 tysięcy stomatologicznych artefaktów – w Polsce ta kolekcja nie ma sobie równych!

