Od minionego weekendu na afiszu Teatru im. Mickiewicza widnieje nowy tytuł. To „Bum” – dramat Mariusa Mayenburga wyreżyserowany przez Iwo Vedrala. W piątek, kiedy oglądaliśmy spektakl, wykonawcy nagrodzeni zostali przez publiczność stojącymi brawami. Tyle, że dziś w teatrach, w których bywamy, każdy występ dostaje takie owacje.
Po premierze „Buma” gromkie brawa były aktorom jak najbardziej należne. Przypomnijmy, że podczas konferencji prasowej dziękowali Iwo Vedralowi za atmosferę pracy nad spektaklem. Za to, że mogli być odtwórcami i twórcami równocześnie. On sam potwierdzał, że jest zwolennikiem pracy zespołowej, kreatywnej improwizacji.
W pracy z tak znakomitym zespołem, jakim dysponuje Teatr im. Mickiewicza, ta metoda musi być owocna. W zaproponowanej przez reżysera (w ślad za myślą dramaturga) konwencji groteski z elementami absurdu i zarazem totalnego pomieszania estetyk, każdy z wykonawców zbudował piękne, ujmujące aktorstwo. Nie można tu użyć słowa „postać”, bo byłoby to niesprawiedliwe wobec Hanny Zbyryt i Bartosza Kopcia, którzy w półtoragodzinnym przedstawieniu zbudowali po kilka wcieleń. Każde inne i każde trafne.
Tak dalekie od siebie, jak np. bolesna postać Ushi – ciągłym nękaniem przez męża upośledzona psychicznie i fizycznie oraz Gwendolina – oskarżana przez ojca Buma o agresywną seksualność. Bartosz Kopeć z kolei może być zarazem fertyczną pielęgniarką, pijanym i psychotycznym mężem Ushi oraz zimnym sprzedawcą broni. Scena z udziałem tego ostatniego dostała zresztą brawa w trakcie jej trwania. Aktor jak w telewizyjnym spocie reklamowym deklamuje monotonnie tekst o zaletach oferowanego karabinu maszynowego, podczas gdy w tle Bum wykonuje baletowe figury do muzyki romantycznej pieśni Schuberta.
Oczywiście pierwszoplanowymi i pełnokrwistymi postaciami są Bum (Maciej Półtorak) oraz jego matka Vicky (Marta Honzatko). Z radością można też odnotować udany debiut na częstochowskiej scenie Szymona Kowalika (Dominik – ojciec). W pełni zrealizował dane mu zadanie Robert Rutkowski (Tom – reporter).
Kamera, którą trzyma w ręce ostatnia z wymienionych postaci, również gra rolę – rzec można pierwszoplanową. Obecna jest w całym czasie scenicznej opowieści. Jest przecież znakiem czasu – narzędziem przekazu, ale też katalizatorem działań. Jak w Big Brotherze uczestnicy zdarzeń mizdrzą się w świetle „telewizyjnych kamer”. Symbolizowane przez tę kamerkę media, kreując obraz świata, konstruują przecież sam świat. Co więcej – sam spektakl ma konstrukcję jak telenowela. Fabuła toczy się w kolejnych odsłonach, a odstępy czasowe ogłasza główny bohater. Metoda ta tnie ciągłość opowieści. Jednak właśnie „w tym szaleństwie jest metoda”. Wypracowana przez dramaturga i z zamiłowaniem stosowana przez reżysera. Podobnie spektakl niszczy iluzję teatralnej „czwartej ściany”.
Już na wstępie Maciej Półtorak improwizuje na zadany temat: zapowiada opowieść o Bumie, jego bohaterze, równocześnie witając spóźnionych szukających swoich miejsc. Rozbija azyl obiektywności teatralnej iluzji, jaką jest spektakl. Drażni się z widzami, opóźniając rozpoczęcie przedstawienia. Kiedy zaś już „kurtyna pójdzie w górę”, znów czasami staje obok swojej postaci lub kłóci się z Gwendoliną, że odbiera mu zainteresowanie widzów, a jest tylko aktorką Hanną Zbyryt , której powierzono tę rolę. To wyraźny sygnał dla widza: nie bierzcie niczego 1:1, bierzecie udział w zabawie teatralnej, galopadzie wrażeń. Rodzina, w której życiu uczestniczycie, jest wielką metaforą.
Tu może pora na przypomnienie, że dorobek niemieckiego dramaturga i reżysera oscyluje właśnie wokół tematu współczesnej rodziny. Mieszczańskiej, nawet inteligenckiej, w której wciąż mówi się o kultywowaniu chrześcijańskich wartości, potrzebie charytatywnych gestów wobec słabszych i skrzywdzonych. Tymczasem okazuje się, że ta nobliwa mikrospołeczność skrywa zupełnie czarne emocje. Tak jest w „Bumie”! Dominik, wygłaszający umoralniające frazesy, gwałci opiekunkę Buma. Vicky stwierdza, że przyczyną jest agresywna seksualność Gwendoliny, więc nakazuje dziewczynie nakładanie w ich domu maski kota, za którą ma skrywać zbyt atrakcyjną twarz.
To matka małego potwora broni jego czynów przed światem, wierząc w to, że wychowuje małego geniusza, a takiemu więcej wolno. Już przy narodzinach Buma (w jakże strasznych okolicznościach!) dochodzi też do sporu pokoleń i kompetencji. Młoda lekarka nakazuje rodzicom stały nadzór nad narodzonym złoczyńcą (rodzi się z zębami jak bestia), a stara położna lekceważy jej opinie, bo ma większe doświadczenie.
Nowy tytuł pojawia się w Teatrze im. Mickiewicza w chwili, kiedy w Turcji Erdogan znów zostaje prezydentem, Orban na Węgrzech umacnia swoją władzę, a w Polsce za chwilę odbędą się wybory mogące okazać się tragedią demokracji. Nic dziwnego, że w tym koszmarnym bobasie, któremu świat wybacza jego grzechy w imię demokracji i liberalnych zasad wychowania, łatwo dostrzec figurę tyrana, który po trupach prze do władzy, zaprzęgając w ten proces media szukające sensacji.
To chyba jednak nie jednostki zmieniają państwa, pstryknięciem palców cofając je do mrocznych epok. Ich kreują ruchy polityczne, które najpierw są tolerowane w imię demokratycznej otwartości. Później stają się wygodnym instrumentem sięgania po władzę w ramach istniejących systemów opartych na konstytucji. Wreszcie pożerają organizm, który je otorbiał i skrywał przed światem, niszczą prawo i sprawiedliwość, by zaspokoić egoistyczne dążenie jednostki do „łagodnego autorytaryzmu”.
Tadeusz Piersiak
Czytaj także: Galeria 4 Arte. Jazz, fotografie i grafiki