Kilkakrotnie już w swoich wspomnieniach podkreślałem, że całe moje życie (z wyjątkiem czterech lat studiów w Uniwersytecie Śląskim) związane jest z Osiedlem Sobieskiego. Obok rodziny i kolegów z podwórka, szkoły podstawowej, ważnym elementem, który konstytuował moje życie, była parafia.
Właściwie nie pamiętam, żeby w moim świecie nie było kościoła. Jakże więc zdziwiłem się, kiedy oglądając swoje świadectwo chrztu (metrykę), wyczytałem, że ten najważniejszy dla chrześcijanina sakrament został mi udzielony w Parafii Świętej Rodziny. Rodzice wyjaśnili wtedy, że w początkowych latach mojego życia w naszym osiedlu nie było kościoła. Dziś czytam w historii parafii, że ta – pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny Zwycięskiej – została powołana do życia 7 maja 1957 roku. Miałem już ponad dwa i pół roku! Pierwotnie działała w oparciu o kaplicę domu zakonnego Sióstr Pallotynek przy ul. Słowackiego 17.
Tern klimatyczny budynek pamiętam po dziś dzień. Oczywiście już nie istnieje. W jego miejscu jest potężny ceglany dom parafialny. Była to drewniana lub drewnem szalowana, willa z przylegającą do niej rozległą werandą. Do właściwego budynku wchodziło się rzadko, pamiętam jednak, że wraz z mamą bywaliśmy tam gośćmi, choćby podczas zakupu (co łaska!) bożonarodzeniowego opłatka. Tam też mieściła się wspomniana kaplica, ale jej nie mam prawa pamiętać (o czym za chwilę). Lepiej poznałem wnętrze werandy – w nim mieliśmy początkowo lekcje religii. Tam też odbywały się przedstawienia jasełkowe i inne tego typu spotkania.
Kościół ks. Musiela
Kaplicy w tym domu zakonnym (sióstr było ledwie kilka) nie mam prawa pamiętać, bowiem służyła jako dom modlitwy tylko do 1959 roku. Wtedy pierwszy proboszcz, ks. Franciszek Musiel pozyskał sąsiadującą działkę z budynkiem gospodarczym (stodołą?) z małą przybudówką. Tam przeniesione zostały spotkania wiernych, a do przybudówki lekcje religii. Legenda a więc zmitologizowana prawda głosi, że ks. Musiel zgłosił władzom remont tej stodoły. Obiekt ogrodził i za tą zasłoną dobudował do niego murowany kościół (zgłoszony jako skład materiałów budowlanych). Współczesne ustalenia historyków potwierdzają, że od tej pory oszukana władza używała środków SB do nękania proboszcza zatrzymaniami, przesłuchaniami i grzywnami.
Kościół mojego dzieciństwa, to ta właśnie przysposobiona stodoła, do której dobudowano część z nieotynkowanej cegły – bardzo prostą, za to z dużymi oknami. Sercem tej świątyni był obraz Matki Bożej Zwycięskiej wiszący nad ołtarzem. Było to dzieło autorstwa najprawdopodobniej wybitnej twórczyni związanej z polskim Kościołem Katolickim, Zofii Baudouin de Courtenay. Mieszkała ona w Częstochowie przez kilka lat, pozostawiając tu szereg swoich prac.
Mój starszy brat był za czasów ks. Musiela ministrantem. Pozazdrościwszy mu, nieco później też postarałem się wkręcić. Długo jednak nie wytrwałem. Za to jakimś trafem dołączyłem do parafialnego chóru. Z wielką dumą na jakiejś mszy śpiewałem „Archanioł Gabriel zwiastował Pannie Maryi…”. Miałem z 10 lat. Tamtą bohaterską prowizorkę architektoniczną proboszcza wspominam z wielkim sentymentem. Mnie – dziecko – atmosfera kościoła bardzo pociągała.
Pamiętam, że bawiłem się w domu w religijną celebrację. Nic dziwnego, że mama i ciocia wkrótce uznały, że zostanę księdzem. Nieco później mój katecheta (bardzo sympatyczny, ale nie pamiętam nazwiska) twierdził z kolei, że zostanę filozofem ze względu na pytania, jakie zadaję. Mój romans z Kościołem skończył się jednak, gdy miałem 15 lat.
Grzechy i grzeszki
Za ks. Musiela byłem u komunii, później już jako biskup bierzmował mnie. Ten wybitny duchowny bywał u nas z kolędą. Pamiętam, że był traktowany jak przyjaciel domu, zresztą znów ojciec (o ile wiem) robił dla parafii jakieś prace plastyczne. Później pojawili się inni księża, jeden z nich został moim katechetą. Zapytałem go o teorię Darwina i jej sprzeczność z treściami lekcji religii. Skarcił mnie słownie i niby przyjacielsko klepną otwartą dłonią w twarz. Nie tyle bolało fizycznie, ile cywilnie! Był to koniec moich relacji z parafią i Kościołem w ogóle.
Mimo że lekcje religii odbywane w przybudówce wspomnianej kaplicy – stodoły wspominam z sympatią. Tym bardziej, że spotykaliśmy się na nich z rówieśnikami (rówieśnicami!) z SP nr 9, z którymi na co dzień toczyliśmy walki. Były to bitwy na worki, choć i kamienie czasem też poleciały. Potem i tak szliśmy w pierwszy piątek do obowiązkowej spowiedzi. Dość powiedzieć, że dzisiejszej nauki religii w szkole kompletnie sobie nie wyobrażam. Przyłączam się do tych, którzy twierdzą, że zrobienie z tego obowiązkowego przedmiotu jest prostą drogą do religijnego zobojętnienia młodych.
Przyznaję też, że ówczesne wkuwanie formułek nijak się miało do wpajania miłości bliźniego. Ze wstydem dziś przypominam sobie nasze postępki wobec jedynego kolegi z klasy, który w lekcjach w parafii nie uczestniczył. Leszek był superkumplem, niejedną godzinę spędziłem u niego w domu i na podwórku. Był jednak ewangelikiem, więc za jego plecami mówiliśmy o nim „kocia wiara”. Dziś próbuję się rozgrzeszać, że jako grupa przejęliśmy takie określenie od naszych dorosłych. Wstyd mi do dziś: przepraszam, Leszku!
Na szczęście do SP 9 chodzili również nasi synowie – rówieśnicy. O różnicach religijnych już nie było mowy. Za to z naszym synem związała się inna katechetyczna anegdota. To był już początek lat 90. Syn miał jakieś zapalenie zęba czy dziąsła. Brał antybiotyk, na lekcję religii poszedł ze spuchniętym policzkiem. Ksiądz, widząc to wybrzuszenie, ścisnął policzek palcami: oddaj mi cukierek – powiedział. Chłopak sufitu salki katechetycznej głową nie przebił, ale łzy popłynęły mu same.
Parafia dokonujących się przemian
Starsza koleżanka opowiadała mi, że ona religię miała w piętrowym domku stojącym w narożniku ul. Słowackiego i Ogińskiego (wtedy jeszcze bloków osiedla Trzech Wieszczów nie było). Bywałem tam i ja. Stałem w przedsionku z grupą kolegów czekając na egzamin, którego zdanie było warunkiem przystąpienia do bierzmowania. Wiele lat później odbierałem odpis metryki potrzebny do ślubu. Jeszcze później uzgadnialiśmy chrzty naszych dzieci. Przy czym ceremonia córki w 1983 roku już miała miejsce w tzw. dolnym kościele monumentalnej świątyni powstającej wg projektu Antoniego Mazura.
Dodam, że na uroczystości religijne nalegała rodzina żony i ona sama. Ja od dawna już byłem obojętny wobec spraw Kościoła, choć formalnie w nim pozostawałem. Jeszcze bardziej ochłodziło mnie oblicze polskiego katolicyzmu ujawnione już w nowym, sprawiedliwym ustroju. Wciąż twierdząc, że kapitalistyczny dobrobyt wyrządził Kościołowi wielką krzywdę, podtrzymuję i ten osąd, że wielu ludziom religia jest potrzebna jak innym psychoanaliza. Tym, którzy mają prawdziwą wiarę, mocno zazdroszczę – łatwiej im żyć mając taką Opokę.
Nowa bryła świątyni przy ul. Słowackiego jest też symbolem dokonujących się przemian. Kościół górny został wybudowany do 1988 roku, do końca wieku trwało wyposażanie go. Konsekracja miała miejsce w roku 2002. Dawna duma parafii wspomniany obraz znanej artystki nie trafił już na wyposażenie ogromnej kubatury, pozostał w sali w podziemiu. Tam odbywały się nabożeństwa żałobne, kiedy w 1982 roku żegnaliśmy moją mamę, a kilka miesięcy później – ojca.
Zaglądając do nowej świątyni myślę o tym, jak trudno ogrzać taką kubaturę, jaką sztuką jest dziś wypełnienie ogromnej powierzchni wiernymi. W zamyśle fundatorów w nabożeństwach tutaj uczestniczyć miały tysiące mieszkańców rozwijającego się Osiedla Trzech Wieszczów. Oczywiście myślenie to oparte było na powszechnym poparciu dla Kościoła w latach 80. Parafie były też wtedy przekaźnikiem zagranicznych darów dla Polaków w kryzysie walki ze słabnącym ustrojem, sparaliżowanym międzynarodowymi embargami.
Kościół ciasny, ale własny
Parafialny kościółek (jakże skromny wobec dzisiejszego monumentu), pozostawił we mnie wiele ciepłych wspomnień. Szczególnie świąteczne wydarzenia jak np. Pasterka czy wielkanocna Rezurekcja zapadały w pamięć. W niewielkim wnętrzu – wielkości dzisiejszej szkolnej sali gimnastycznej – nawet podczas mrozów robiło się ciepło od ciał stojących jedno przy drugim, oddechów przyprawionych oparami alkoholi; wilgotno od parujących ubrań, duszno od perfum, którymi świątecznie skropiły się panie (i panowie). Ludzie nie mieścili się w sali, stali też na mrozie czy we wczesnowiosennym chłodzie poranka. Nie przeszkadzało im to w śpiewaniu kolęd albo wielkanocnych pieśni.
Oczywiście na poranną mszę wiosennego święta chłopcy chodzili wyjątkowo chętnie. Choć w kościele zabawili (w większości?) krótko atrakcją, która przyciągała, było związane tradycyjnie z Rezurekcją strzelanie na wiwat. Dziś zakazane, w latach mojego dzieciństwa niezwykle popularne, mimo że niebezpieczne. Szczęśliwie nie pamiętam, żeby któryś z kolegów przy tej okazji trwale się okaleczył albo odniósł niebezpieczne rany. Kończyło się na poparzeniach i siniakach.
Strzelało się z puszek – im większa – tym głośniejszy efekt tej pirotechniki. Najpierw chłopcy gromadzili karbid. W działających wówczas kopalniach rudy żelaza używany był w lampkach „karbidówkach” (dziś w herbach Wręczycy Wielkiej i Konopisk). Do środka puszki grudka karbidu (acetylenek wapnia) była wrzucana i moczona odrobiną wody – w terenie po prostu opluwana. Następnie puszkę zamykało się mocno wciśniętą pokrywką. W tak przygotowanym zbiorniku wytwarzał się gaz acetylenowy.
Wystarczyło docisnąć puszkę nogą do trotuaru, do otworka w denku przyłożyć zapałkę i … BUM! Impet eksplodującego gazu z hukiem wyrzucał pokrywkę na kilka metrów. Raz byłem tylko świadkiem, jak pod nogą strzelającego rozerwało puszkę po ogórkach konserwowych, widać ze zbyt cienkiego metalu. Strzelającemu nic się nie stało, ale musiał kupić nowe buty (wyobrażam sobie miny rodziców).
Starsi i obrotniejsi strzelali z klucza. Ten musiał być z otworkiem w trzpieniu (do którego wchodził metalowy cypelek np. kłódki lub zamka bardzo starego typu). Znów – im większy klucz, tym lepszy (i niebezpieczniejszy) efekt. Do otworu wsypywany był czarny proch wydobywany najczęściej z patronów myśliwskich. Inni zeskrobywali kalichlorek (chlorek potasu) z zapałek i ładowali taki proszek. Następnie należało znaleźć gwóźdź o średnicy dopasowanej do otworu klucza. Gwóźdź zamykał wylot.
Do odpalenia ładunku stosowano dwie metody. Pierwsza: klucz mocowany był na sztywnym drucie, za pomocą którego uderzało się ładunkiem w ścianę tak, żeby gwóźdź wbił się w otwór i odpalił proch lub kalichlorek. Metoda był bezpieczniejsza, ale mniej skuteczna, bo czasem „pirotechnik” musiał się sporo namachać, żeby uzyskać wybuch. Łatwiej było ułożyć klucz między dwiema cegłami i rzucać na wystający gwóźdź jakiś spory kamień. Gwóźdź po eksplozji leciał na dużą odległość, a kierunek trudno było przewidzieć. Dość, że wybuch miał siłę wystrzału pistoletowego, więc był efektowny.
Strzelanie rezurekcyjne było popularne jeszcze przez całe lata 60. Później zaczęło być ścigane, także przez księży. Widać groźne wypadki się przy takich okazjach trafiały, nawet jeśli nie pamiętam ich z okolic kościoła przy ul. Słowackiego. Dziś, jeśli ktoś strzela w Wielkanoc, to chyba z pistoletów hukowych. Strzelamy za to powszechnie przy okazji Sylwestra, ale też wesel, ba – hucznych imienin. Pod koniec roku różne pociski kupić można na każdym kroku, odpalają je nietrzeźwi, a nawet rodzice dają zapałki dzieciom. Staliśmy się bardziej światowi. Cóż, rzeczywistość się zmienia!
Olewanie
Osobne emocje niósł śmigus-dyngus. W dużej mierze bloki zasiedlone były nowymi robotnikami, którzy tylko co zjechali z okolicznych wiosek. Dla nich wielkanocne oblewanie się wodą było obyczajową normą. Związane też było jednak z regułami wyznaczonymi przez tradycję – trochę był to sport okraszany śmiechem i opatrzony rozlicznymi wierzeniami. Choć oblewający bywali bezlitośni, to wszyscy uczestnicy tej zabawy akceptowali reguły. Lali się chłopcy między sobą – dla sportu. Oblewali wracające z kościoła dziewczyny – te, które im się na co dzień podobały. Na ulubioną potrafili długo czatować.
Z upływem lat obyczaj zaczął między blokami przeradzać się w chamstwo i chuligaństwo. Nie zapomnimy z żoną, kiedy ona – w zaawansowanej ciąży – uderzona została „bombą” – wodą w woreczku foliowym, rzuconą z II piętra balkonu klatki schodowej. Moje osobiste wspomnienie: mając z siedem lat, przy pięknej pogodzie wyszedłem przed dom odświętnie ubrany: podkolanówki, krótkie spodenki, biała koszula z tasiemką zawiązaną pod szyją. Czekałem na rodzinę, żeby pójść do kościoła. Wtedy niewiele starszy kolega z parteru włożył mi wiadro z wodą na głowę. Na mszę już nie poszedłem. Do Piotrka nikt nie miał pretensji – reguły gry! Osobna sprawa, że w latach 60. w mieście zapanowała moda, żeby w ramach rodziny (lub „towarzystwa”) polewać się nie wodą, ale perfumami.
Nie raz pod koniec dyngusa mówiła mi żona wielokrotnie uperfumowana przez każdego czym innym (kto pamięta ówczesne tanie perfumy, ten wie!), że wolałaby jednak raz dziennie wiadro z wodą. Jak jest dzisiaj? W moim otoczeniu to polewanie na szczęście ma wymiar iście symboliczny. Choć kiedy syn z rodziną mieszkał przez rok w leśniczówce na pojezierzu lubuskim, śmigus był prawdziwie mokry. Jednak i Boże Narodzenie wśród lasu, przy kopnym śniegu nawet bez gastronomicznej wystawności miało prawdziwie świąteczny smak.
KTÓREGO NA NADCHODZĄCY CZAS ŻYCZĘ WSZYSTKIM CZYTELNIKOM!
Tadeusz Piersiak, fot. Parafia pw. Najświętszej Maryi Panny Zwycięskiej
Czytaj także: Jasna Góra. Dzieci z 40 placówek wystartowały w konkursie na „Wieczernikową choinkę”
https://www.kotly-patrzyk.pl/oferta/pompy-ciepla/