– Kapela na starcie była mocno melanżowa, jednak do tego, co tu i teraz, doszliśmy ciężką pracą. Wydaliśmy dużo płyt. Ja trzymam za ten ster, godzę różne charaktery, sklejam zespół w całość – mówi Zygmunt „Muniek” Staszczyk, lider zespołu T.Love, który w tym roku fetuje swoje 40-lecie.
W latach 80., gdy zakładałeś T.Love, zespoły tworzyło się przy stolikach. Na zasadzie: ktoś ma pomysł na teksty, komuś chodzi po głowie rytm, a ktoś ma bas i grać może szczególnie nie potrafi, ale bardzo chce spróbować. A dziś? Czy zespoły to przede wszystkim biznes?
Zygmunt „Muniek” Staszczyk: Dziś mamy kryzys zespołów. Coraz częściej są tzw. projekty. Jest producent, współproducent, duety. Lata 80. były zupełnie inne. T.Love zakładaliśmy jako kumple z „Sienkiewicza”. Na zasadzie: ty, Słoniu [zmarły tragicznie w 1998 r. Jacek Wudecki – przyp. red.], będziesz grał na bębnach, Zając [Dariusz Zając, dziś dyrektor Zespołu Szkół Przemysłu, Mody i Reklamy im. Reymonta – przyp. red.] na klawiszach, ja spróbuję coś pograć na basie, a Janek [Janusz Knorowski, obecnie profesor warszawskiej ASP – przyp. red.] na gitarze.
Nie mieliśmy planu. Panował postpunkrockowy klimat, nikt nie miał pieniędzy, nikt o nich nie myślał. Trafiliśmy na drugą falę zespołów undergroundowych. W pierwszej królował Kryzys z Robertem Brylewskim i Tomkiem Lipińskim. Dzięki nim założyłem swój własny zespół. Razem z moją pierwszą kapelą Opozycją, supportowaliśmy Kryzys, gdy w 1981 r. wystąpił w Częstochowie. To wówczas poznałem Roberta Brylewskiego i Maćka Góralskiego, moich idoli.
Co zmieniło to spotkanie?
– Przyznałem, że nie do końca dobrze czuję się w Opozycji. Ja jestem taki bardziej punkowy, a chłopaki chcieli grać klasycznego rocka. Już nie wiem, czy to Brylu, czy Góralski powiedzieli: p… to, załóż własną kapelę. Tłumaczyłem, że nie mam kolesi do grania, a w Częstochowie przeważają muzycy jazzowi. „To załóż zespół z kumplami” – rzucili mi w odpowiedzi. Dzięki tej punkowej lekcji powstał T.Love Alternative.
Jak opowiadałeś już setki razy: „dopomógł” Wam stan wojenny.
– To był bardzo zły czas, jednak nas decyzja generała Jaruzelskiego i zamknięcie szkoły, zdopingowało do grania. Wolne przeznaczyliśmy na pierwsze próby.
Pamiętasz pierwszą próbę?
– Styczeń’82. Lisiniec, ul. Zakopiańska (dziś nazywa się inaczej). Słoniu, Janek i ja mieszkaliśmy w blokach, warunki do grania mieliśmy marne. Tylko Darek Zając miał wolnostojący dom. Padło na jego lokum. Jego cudowna mama przynosiła nam do garażu kanapki. Zaniosłem do niego mój bas, na którym rzeźbiłem kilka dźwięków, Janek – gitarę, Zając miał klawisze w domu (był zdecydowanie najlepszym muzykiem w tym składzie), a Słoniu… rozłożył książki i grał na nich pałeczkami.
To wtedy powstała piosenka „Gwiazdka”. „Mamo kup mi karabin, mamo kup mi broń” przetrwało dłużej. To taki zapis czasu stanu wojennego, pacyfikacji strajku w kopalni „Wujek”, wojny polsko-polskiej i tego, gdy ludzie ginęli na ulicach. My, jako małolaci, też byliśmy przestraszeni, ale jeszcze mocniej wkur…. Byliśmy licealistami, żyliśmy nie tylko tym, ale i zwyczajnymi sprawami, dziewczynami, domówkami… Zespół łączył to wszystko.
Najpierw była pamiętna studniówka w „Sienkiewiczu”, a co potem? Gdzie graliście?
– Objechaliśmy wszystkie szkoły. W stanie wojennym był zakaz innych koncertów, kluby były pozamykane. Drugi koncert daliśmy w „Traugutcie”. Kolejny w LO im. Dąbrowskiego itd. Po mieście poszła fama, że jest taki band z „Sienkiewicza”. Niektórzy znali mnie z Opozycji, więc lokalnie byliśmy już nieco znani. Nie mówię tu o wielkiej popularności, ale ośmieliło nas to do zrobienia pierwszych nagrań.
Nagrywaliśmy w Studenckim Radiu Pryzmat na Tysiącleciu. Potem przyszedł czas na pierwszą i nieudaną próbę dostania się do Jarocina w 1982 r. Wkrótce rozjechaliśmy się na studia. Ja do Warszawy na polonistykę, Słoniu do Krakowa na ekonomię, a Zając do Opola. Tylko Janek został, bo on był rok młodszy. Był to czas zawieszenia, bo nie wiadomo było, jak to ciągnąć. Przyjeżdżałem raz na tydzień do Częstochowy. Wtedy robiliśmy próby i jakoś to scalałem, jako taki niby menadżer.
Próba była nieudana, jednak tematu Jarocina nie odpuściliście?
– Mówię: jak nam się nie udało w ’82, to spróbujemy w ’83, a jak tym razem nie zaskoczy, to odpuszczamy. Zrobiliśmy nowe nagrania w domu kultury. Pracowaliśmy ze słynnym Dariuszem Mokwą, który był realizatorem dźwięku. Poprzedziły je próby w domu kultury na Stradomiu. Z Darkiem nagrywaliśmy z pomocą kamery pogłosowej, w efekcie brzmiało to jak wczesny The Cure czy Joy Division, które nas fascynowały. Kamera maskowała moje niedoróbki wokalne. Wypuściliśmy to i się udało. Pamiętam, że to był jeden z moich najszczęśliwszych dni: siedzimy w Warszawie nad Wisłą z Jankiem Knorowskim i opijamy to, że jedziemy do Jarocina. Dzięki festiwalowi mogliśmy wypłynąć szerzej.
A jak miała się do tego Twoja kariera basisty?
– Do dziś uważam, że gitara elektryczna to najbardziej sexy instrument. Gitary nie podrobisz niczym. Każdy chłopak grał wtedy przed lustrem z rakietką do badmintona i udawał, że to instrument. Ja na gitarze grać się nie nauczyłem. Od kolesi z Rakowa pożyczałem wprawdzie akustyki, żeby załapać parę chwytów, ale byłem leniwy, palce mi krwawiły, stwierdziłem, że bas będzie prostszy. „Tylko” cztery struny. Zacząłem coś tam próbować.
Jeszcze przed Jarocinem mieliśmy poważne zaproszenia na festiwal do Malborka. Grały tam profesjonalne bandy jak Oddział Zamknięty. Nie dojechała bardzo dobra kapela punkowa Brak z Łodzi, Ziemka Kosmowskiego. Walter Chełstowski pozwolił nam zagrać za Brak. Wystąpiliśmy, ale stwierdziłem, że do Jarocina przydałby się lepszy basista. Padło na Konia, czyli Jacka Śliwczyńskiego, basistę Opozycji [dziś to ceniony fotograf – przyp. red.]. Rzuciłem instrument w kąt, stwierdziłem, że będę śpiewał i pisał teksty. Wyszło dobrze. Koniu jest świetnym muzykiem.
Do Jarocina pojechaliście już w piątkę?
– Zespołowo tak, ale ogólnie pojechaliśmy mocną, częstochowską ekipą. W wojskowym namiocie spało nas chyba ze 20 osób. Byliśmy najbardziej balangową grupą. Wtedy zresztą wszyscy czuliśmy się wspólnotą.
W Jarocinie nie wygraliśmy, ale publiczność i dziennikarze nas zauważyli. Pierwszym, który napisał o nas „poważny” tekst był Kamil Sipowicz, partner Kory. Tekst ukazał się w „Razem”. Napisał w nim, że byliśmy – jego zdaniem – jedną z najciekawszych kapel w Jarocinie. Ten pierwszy artykuł był dla mnie bardzo ważny.
Kiedy poczułeś się nie tylko wokalistą, ale także menadżerem bandu?
– W Warszawie zabiegałem o to, by puścili nas czasem w radiu, dzwoniłem, gdzie się dało. Nie było menedżmentu w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Ja byłem liderem zespołu i menadżerem jednocześnie. Drugim był Bobesh, czyli Boguś Baranek. Po pierwszym Jarocinie o T.Love Alternative zrobiło się głośniej. Walter Chełstowski zaprosił nas ponownie. Nie w roli gwiazdy, tylko tzw. zespołu zaproszonego.
Nagraliśmy ten koncert na kasetę. „Nasz Bubelon” był pierwszym wydawnictwem zespołu. Kasetę sami produkowaliśmy. Bobesh miał magnetofon dwukieszeniowy, Janek Knorowski zrobił okładkę. Zaczęliśmy kopiować materiał. Nie wiem, ile było kaset, może setka. Szybko zaczęły krążyć po Polsce. Sprzedawaliśmy je na koncertach. Ludzie chłonęli wtedy muzykę undergroundową. Dezerter pytał, jak to wydaliśmy, a potem sam zrobił kasetę na podobnych zasadach. To kolejna stara punkowa lekcja: promujmy się sami.
Jak łączyłeś granie ze studiami?
– Byłem na polonistyce, żyłem więc dwoma ścieżkami: bandową i uniwersytecką. Za sprawą Bryla poznałem wiele zespołów. Koncertowało się w Remoncie, w Hybrydach. Wkrótce poznałem Kazika, Kult. Potem w dwie kapele jeździliśmy na koncerty. Trochę żyłem w Częstochowie, trochę w Warszawie. Podjąłem decyzję, żeby próby przenieść do stolicy i Hybryd. Tam kierownikiem był Sławek Rogowski, mecenas sztuki alternatywnej. W każdej sali grała tam inna kapela. Tu Kult, tam Dezerter, dalej Izrael, Armia… Historyczne miejsce i dzisiejsze tuzy, a z nimi my. Zaczęło mi się zmieniać myślenie. Oczywiście nie chodziło o pieniądze…
Pieniędzy z grania to chyba wówczas nie było?
– Chętnie przyjęlibyśmy jakąś większą kasę. Wszyscy byliśmy biedni jak przysłowiowa mysz kościelna. Za te kasety Bobesh dzielił forsę uczciwe, po równo. Starczało na obiad i browar (który nie był wszędzie dostępny). Można było iść więc nie do baru mlecznego, ale normalnej knajpy. My się cieszyliśmy. Nic zresztą nie cieszy tak, jak pierwsze pieniądze zarobione z własnej muzyki.
Trudno policzyć, ile osób kupiło ten „Nasz Bubelon”, a potem drugą kasetę – „Chamy idą”. Jednak dzięki nim przestaliśmy być anonimowi. Wkrótce udało się nagrać – już w profesjonalnym studio – piosenkę „Zabijanka”. Trafiła ona na składankę „Jeszcze młodsza generacja”. Prezentowano na niej młode, wschodzące kapele jak Kult czy Madame (pierwszy zespól Roberta Gawlińskiego). Kolekcjonerzy mogą mieć ją na winylu. Realizator Włodek Kowalczyk rozumiał takie kapele, nie czyścił więc nagrań za bardzo, żeby brzmiało po naszemu. Wyszedł nam ten kawałek. Zaczął nas puszczać Paweł Sito, który miał w Rozgłośni Harcerskiej alternatywną listę przebojów. „Zabijanka” wskoczyła tam na pierwszą pozycję. Wkrótce na liście pojawił się także „Garaż”.
Zaproponowano nam nagranie singla. „To wychowanie” nie przeszło przez cenzurę. Uznawano utwór za kpinę. Z „Zabijanką” też były problemy. Słyszałem: co pan tu śpiewa. Superman, Tarzan – co to za wzorce? W efekcie na singiel trafiło: „IV Liceum”, „Garaż” i „My – marzyciele”. Wtedy był to nowy utwór, bo już z nami grał Andrzej Zeńczewski – mój przyjaciel, którego transferowaliśmy z Daabu. Graliśmy na dwie gitary. Wkrótce skład poszerzył się o saksofon. Saksofonistów był kilku, ale gdy pojawił się Tom Pierzchalski, ekipa zrobiła się stała. „My – marzyciele” wskoczyło do Trójki.
Jak się czułeś słysząc się wreszcie w wymarzonym radiu?
– Pamiętam to jak dziś. Był rok 1986. Wstaję rano w akademiku na Grochowie („który budzi się z przepicia” – jak śpiewam w „Warszawie”), włączam radio (w każdym pokoju musiało być jakieś radio), a tu Wojciech Mann mówi: młody zespół T.Love Alternative i piosenka „My – marzyciele”. Zatkało mnie. To my! To były podobne emocje jak wtedy, gdy czytałem ten tekst Sipowicza. Duża sprawa. Trójka była wtedy megawyrocznią. Ludzie otwierali okna w akademiku, żeby słuchać listy przebojów. „Marzyciele” dotarli do szóstej pozycji. Byli w pierwszej dziesiątce listy Niedźwiedzia [Marka Niedźwieckiego – przyp. red.].
Podchodziłem do tego bardzo punkowo, ideowo. Mówię: chłopaki, alternative to już nie jesteśmy, jeśli radio nas gra, to robimy się już mainstreamowi. Do fanów trzeba podchodzić poważnie i tak został T.Love, ale już bez Alternative. Odbyliśmy krucjatę undergroundową i koniec. Teraz brzmi to śmiesznie. Jak takie gadki ideowca.
Ale nadal graliście za skrzynkę piwa?
– Za skrzynkę piwa to byłoby już coś! Za bilet PKP, drugiej klasy. Ale nam to nie przeszkadzało, bo już w pociągu zaczynała się balanga. Celebracja koncertu zaczynała się od wejścia z peronu do wagonu. Browary i winiacze mieliśmy w plecakach. Potem jechaliśmy do akademików, wiadomo, nie spało się wówczas w hotelach. I kolejna impreza. Jako młode organizmy dawaliśmy radę zagrać potem wieczorny koncert. Po klubach jeździliśmy od 1983 r. „Liceum” czy „Karuzela” (dzisiejsze klasyki) szybko stały się takimi przebojami. Publiczność się ich domagała. Krzyczeli: Muniek – „Karuzela”, Muniek – „Wychowanie”.
Za tą popularnością niebawem przyszła płyta „Miejscowi – live, na którą – pod innymi wówczas tytułami – trafiły m.in. dzisiejsze „Autobusy i tramwaje” czy „To wychowanie”.
– Powstało wówczas takie niezależne wydawnictwo Klub Płytowy „Razem”. Przy tygodniku „Razem” założył je ekshipis, dziennikarz Krzysztof Domaszczyński, który bardzo lubił punkową muzykę. Wydawał więc płyty Kultu czy Armii, i nam też zaproponował krążek. Taka okazja, a my… nie mamy perkusisty. Okazało się, że Słoniu chce odejść.
Ostatni koncert zagraliśmy na Węgrzech. Dziewczyna Stepy [Dariusza Stepnowskiego – przyp. red.], basisty Dezertera, była stewardesą. Skorzystaliśmy z okazji wyjazdu. O swoim odejściu Słoniu, mój „soul brother”, powiedział mi, gdy wjeżdżaliśmy windą na Górę Gellerta. Pamiętam to dobrze. Nie wiedziałem, co robić.
Koniu wykazał się sprytem. Znał Piotrka Wysockiego z Kobranocki, grali razem jakieś bluesowo-jazzowe koncerty. Przed nagraniem debiutanckiej płyty zagraliśmy zaledwie cztery próby. Teraz to nie do pomyślenia. Koncertowy krążek zarejestrowaliśmy w warszawskim „Remoncie”. Był 1988 r. Rok później ukazało się studyjne „Wychowanie”. Mieliśmy już dwie płyty. Do tego kilka razy zagraliśmy w Jarocinie. Pomyślałem: teraz to już mogę umierać.
Zanim „Wychowanie” doczekało się premiery, wyjechałeś do Anglii. T.Love został zawieszony…
– W Polsce słaniała się komuna, wszędzie panowała bieda. Moja przyszła żona Marta była w ciąży z Jankiem (dziś 32-latkiem). Mój przyjaciel z „Sienkiewicza” Jacek Dyluś miał siostrę, która wyjechała do Anglii na fali stanu wojennego. Odwiedzał ją wielokrotnie. Opowiadał o tym zupełnie innym – z naszego punktu widzenia – świecie. Dla mnie brytyjski punk i rock’n’roll były świętościami.
Wiedziałem, że będą potrzebne pieniądze. Zespół się sypał. Rozwiązałem skład. Tuż przed wyjazdem mój przyjaciel i świetny dziennikarz, nieżyjący już Piotr Bratkowski, opowiedział mi o Janku Benedku, gitarzyście z Żoliborza. Słyszałem go w Tilcie, miał takie rollingstonesowe brzmienie. Stwierdziłem, że jak wrócę, to muszę się do niego odezwać.
W lipcu wyleciałem do Anglii. Upadek komunizmu obserwowałem z brytyjskiej perspektywy. Tam zacząłem chodzić na koncerty, o których w Polsce nie mogło być mowy. Widziałem Ramonesów, Iggy Popa, gitarzystę The Clash Micka Jonesa z zespołem Big Audio Dynamite, Aerosmith… Oglądając te profesjonalne występy, słysząc, że w Polsce nadchodzą zmiany, zacząłem myśleć, że trzeba wrócić do grania. Stemplem, którym przybiłem tę myśl, był tekst „Warszawy”, który napisałem w toalecie w londyńskim klubie. Prototyp muzyczny miałem. W pokoiku, który wynajmowałem w północnej części Londynu leżała stara gitara, więc ćwiczyłem kawałek. Miałem piosenkę, pomyślałem, że może pora założyć nowy T.Love i że muszę zadzwonić do Benedka.
Londyn natchnął Cię do tego, żeby o zespole pomyśleć zawodowo?
– Zdecydowanie. Podpatrzyłem, jak to się robi, jak wygląda normalny rynek. W Polsce zaczęły mi spływać pierwsze, minimalne pieniądze z ZAiKS-u. Tantiemów za pierwszą i drugą płytę starczyło akurat na pieluchy dla Jasia. Marta miała mieszkanie na Żoliborzu, mieliśmy gdzie mieszkać, potrzeby były skromne. Przyjechałem do kraju pełen optymizmu i energii do grania.
Z Jankiem Benedkiem, Sidneyem Polakiem i Pawłem Nazimkiem założyliśmy nowy band. Potem doszedł Perkoz [Jacek Perkowski – przyp. red.]. To właściwie taki skład, w którym gramy aktualnie. W piwnicy u Janka nagraliśmy „Pocisk miłości”. To był sukces rynkowy. Każdy zespół ma „break through”, czyli przebicie. Naszym była „Warszawa”.
U publiczności mieliśmy kredyt zaufania, którego nie da się kupić za żadne pieniądze. Poza Polskimi Nagraniami zaczęły się pojawiać inne wytwórnie, było więcej koncertów, nagraliśmy klip do „Warszawy”… Wyglądało to poważniej, choć o życiu z muzyki nie było jeszcze mowy. Pomagali nam moi i Marty rodzice. Mieliśmy Janka, wkrótce urodziła się Marysia, byliśmy szczęśliwi, Wtedy już myślałem o muzyce jako moim zawodzie.
Nigdy nie planowałeś, żeby – zgodnie z wykształceniem – zostać nauczycielem języka polskiego?
– Z całym szacunkiem dla tego zawodu, pomysł ten porzuciłem już w latach 80. Potem myślałem, że może zostanę dziennikarzem muzycznym. Od 1974 r. słuchałem rocka, znałem się na tym. I nawet przez chwilę nim byłem. Po powrocie z Anglii pisałem dla pisma „Atak” (ukazało się tylko kilka numerów, potem tytuł padł). Miałem działkę muzyczną. Pisałem recenzje płyt. Dostawałem małą pensyjkę. W połączeniu z tym, co mieliśmy z T.Love, jakoś musiało starczyć. Band był nowy, chciało się grać.
W składzie z „Pocisku” nagraliście „Kinga”, uznawanego za jedną z najważniejszych płyt lat 90. W kwietniu minęło 30 lat od tej premiery. Jak Ty oceniasz ten krążek?
– To jeden z lepszych albumów w naszej, własnej hierarchii. Sam plasuję „Kinga” w trójce moich ulubionych płyt. Fani też bardzo lubią ten krążek. W 1993 r. uznano nawet „Kinga” za płytę roku. Nie poszły jednak za tym jakieś świetne koncerty, brakowało fajnych klubów. To zmienił dopiero „Prymityw”. Wtedy występy zaczęły się nam bilansować. Wcześniej mieliśmy „fame”, ale „no money”.
Tekst „mówiono o nim King w Mieście Świętej Wieży” zna chyba każdy. Dziennikarzem nie zostałeś, ale Twoje piosenki śpiewają kolejne pokolenia. Liczyłeś, ile tekstów napisałeś?
– 150? 200? Nie mam pojęcia. Kiedyś miałem pokusę, żeby to sprawdzić. Mam w domu wszystkie swoje płyty, może kiedyś się za to zabiorę.
Każdy tekst napisałeś ręcznie, w słynnych zeszytach?
– Tak. Najczęściej są to zeszyty formatu A4. Teraz, we Włoszech kupiłem sobie taki mały, piękny kajecik i w nim notuję. Ja zresztą ciągle coś notuję. Zeszyt, długopis, to mój stały warsztat. Potem z tego buduje się płyta. Z reguły najpierw mam muzykę. Choć czasami jeszcze powstają najpierw teksty, potem kompozycje. Ostatnim takim przykładem było chyba „Lucy Phere” z „Old is Gold”.
Przed nagrywaniem płyty idę do sklepu papierniczego i kupuję cztery czy pięć zeszytów, żeby mieć także do pisania „na brudno”. Kiedyś miałem etap dyktafonu. Śpiewałem sobie jakieś melodie, to było w czasach „Modelu 01” czy „I Hate Rock’n’Roll”. Było to o tyle dobre, że mnóstwo pomysłów przychodzi mi do głowy w samochodzie, a tam trudno je spisywać. Niemniej ten dyktafon jakoś mi nie spasował. Porzuciłem go. Teksty do „Hau, hau” również ręcznie napisałem. Kawałek „Ja Ciebie kocham” wymyśliłem w samochodzie.
Jesteś „analogowy”?
– Na to wychodzi. Muzyki również nie słucham w żadnych platformach streamingowych. Nie używam Spotify ani Tidala. Jestem płytowcem, CD-kowcem, może dziwakiem. Mój samochód, cały obity, dopóki nie padnie sam, nie zostanie wymieniony. Ma odtwarzacz CD, którego nowsze modele nie mają. A ja nie będę słuchał muzy z nośnika.
Co jest takiego w kapelach lat 80., jak T.Love czy Kult, że czasy się zmieniają, a te piosenki zostają?
– Nie mogę być rzecznikiem wszystkich, choć wiadomo Kazio Staszewski to mój przyjaciel. Co jest w tych zespołach? Myślę, że przede wszystkim prawda. Są tam nasze przeżycia, opowieści. To teksty, a nie zbitka słów, które się rymują. Nie tworzymy projektów, o których wspominałem na początku, tworzymy zespoły. Ja sam artystę oceniam po sześciu wydanych płytach, a nie po jednym chwytliwym przeboju.
Lata 80. wypełnione muzyką Kultu, Dezertera, Maanamu, Republiki, Armii i wielu innych kapel uważam za najlepsze. Byliśmy takimi gośćmi z bloków, podwórek, głosami normalnych ludzi. Oczywiście mam szacunek dla muzyki lat 60. i 70., gdy królowali Breakout czy Niemen. Jednak ta późniejsza odwaga, przekaz socjologiczny, trafia do mnie mocniej. Wtedy nie robiło się niczego na pokaz. Od mediów się stroniło, trzech kanałów tv – unikało. Dziś ludzie zabijają się, żeby pojawić się w telewizji. Oczywiście sama szczerość nie wystarczała. Potrzebni byli jeszcze utalentowani muzycy, do których zawsze miałem szczęście. Sam przecież nie pisałem muzyki.
Aktualnie T.Love czy Kult to zespoły wielopokoleniowe. Taka publiczność przychodzi głównie na koncerty plenerowe. Prawdziwych fanów weryfikuje zawsze trasa jesienna, gdy gramy po klubach, a imprezy są biletowane. Tam przeważa grupa wiekowa 30-50 lat, choć nie brakuje starszych i młodszych. Niektórzy podchodzą do mnie i mówią: wychowałem się na „Wychowaniu”. To największa nagroda. Dowód, że to muszą być jednak dobre piosenki.
Na scenę powinno wychodzić się po coś…
– Dokładnie. Zanim wyjdziesz do ludzi, musisz zadać sobie pytanie, po co to robisz. Czy wyłącznie dla tzw. fame’u? Każdy lubi popularność, ale to nie może być cel. Ja chciałem podzielić się z ludźmi swoimi spostrzeżeniami, emocjami. Choć oczywiście na tej „adoracji” dziewczyn, kumpli, też mi zależało.
Nie myślało się jednak o wizerunku, promocji. To było takie chłopackie. Teraz muzyka to mój zawód, choć ta chłopackość zawsze pozostaje. Nawet jak masz sześć dych na karku.
Jesteś chłopakiem z bloków, z rakowskiego podwórka, a dziś mówią do Ciebie: panie Muńku, legendo. To zresztą cytat ze spotkania, które kilka lat temu odbyło się w częstochowskiej bibliotece, a prowadził je Sławomir Maślikowski. Jak się czujesz ze świadomością, że Twoje nazwisko na stałe wpisało się w historię polskiej muzyki?
– To sukces. Nie spodziewałem się go, myślałem, że dwie płyty i koniec. Kapela na starcie była mocno melanżowa, jednak do tego, co tu i teraz, doszliśmy ciężką pracą. Wydaliśmy dużo płyt. Ja trzymam za ten ster, godzę różne charaktery, sklejam zespół w całość.
Nie osiągnęlibyśmy jednak niczego bez ludzi. Bez ich sympatii, zaufania. Czas pracuje na naszą korzyść, zespół ma 40 lat i dorobek, z którego można ułożyć trzy dobre setlisty. Jestem po przejściach zdrowotnych, to wiadomo, nie mogę grać 60 piosenek, ale te 20 uciągnę.
Jak układasz setlistę na jubileuszową trasę? Przypomnijmy, że to powrót po ogłoszeniu w 2017 r. zawieszeniu działalności T.Love.
– Wybór jest trudny, trzeba zachować równowagę pomiędzy promocją „Hau, Hau”, a naszą 40-stką. Gramy więc nasze the besty plus kilka nowości. Do tego dochodzi także wspomniany jubileusz „Kinga”. Sporo jest do pogodzenia.
Skład, w którym gramy, ułożyłem z premedytacją. To Benedek, Perkoz, Nazim i Polak, czyli ekipa z „Kinga”. Od niedawna towarzyszy nam również młody klawiszowiec – Mariusz Nejman. Fajnie wpasował się w ten klimat.
Na koncertowej mapie nie mogło zabraknąć naszego miasta. 27 czerwca wystąpisz z zespołem z okazji 30. Dni Częstochowy.
– Bardzo mi na tym koncercie zależało. Cieszę się i zapraszam wszystkich na Północ. Wystąpią z nami gościnnie kumple ze starej załogi: Darek Zając i Tom Pierzchalski.
Rozmawiała Zuzanna Suliga
Oglądaj także: