Dla każdego posiadacza garnka z młynkiem, przykręconego do wagi i połączonego z Internetem, przygotowywanie świątecznych potraw to zapewne seria krótkich przerywników, chwil odpoczynku, pomiędzy umyciem kolejnego okna i wytarciem kurzu z miejsc, do których przez cały rok nigdy się nie zagląda. Pozostali muszą korzystać z tradycyjnych metod i samodzielne poszukiwać przepisów w książce kucharskiej.
„2 kg mąki, 4 szklanki mleka, 60 żółtek…” Sześćdziesiąt jajek!? Trudno. W zderzeniu z tradycją rozsądek zawsze dostaje wstrząśnienia mózgu. Trzeba wybrać. Wielkanocna Baba albo pisanki.
Rozbicie 60. jajek i oddzielenie żółtek od białka to mało porywająca i monotonna
czynność co skłania do rozmyślań. Dziwna sprawa z tymi pisankami. Zwyczaj obdarowywania się pomalowanymi jajkami jest niemal tak stary jak cywilizacja. Robili to już 5 000 lat temu Asyryjczycy zamieszkujący północną część Mezopotamii. Na południowej mieszkali Sumerowie – twórcy pisma klinowego. Być może to z tamtego
okresu pochodzi porzekadło – klin klinem się wybija, co wtedy należałby interpretować tak, że nieważne co się napisze lub powie, zawsze można to dowolnie przerobić,
żeby znaczyło coś innego.
Pismo musieli wynaleźć protoplaści współczesnych księgowych. Bynajmniej
nie dlatego, że sumeryjscy rachmistrzowie szukali sposobu na utrwalenie euforii
związanej z udanym obliczeniem sumy dwóch liczb. Nie chodziło też o przekazanie potomnym świadectwa cierpienia duszy i wewnętrznych rozterek wywołanych brakiem możliwości wykonania pewnych obliczeń wynikającą z nieznajomości zera.
Początkowo pismo służyło do prowadzenia rejestrów zwierząt, plonów i tego na co udało się je przerobić. Głównie w celach podatkowych oczywiście. Ktoś przez
nieporozumienie, wymienione na jednym z takich spisów składniki wrzucił do jednego gara (jeszcze bez dostępu do Wi-Fi).
W efekcie powstało coś, co musiało być nawet zjadliwe i tak zaczęła się era książek kucharskich. Te historyczne początki widać wyraźnie w niektórych z nich, bo przecież sześćdziesiąt jajek nie może być częścią przepisu kulinarnego tylko fragmentem listy zawartości spiżarni.
Nieco inną drogą początkowo poszli Egipcjanie. Oni używali hieroglifów. Wyglądały
ładnie, ale poza ich twórcami mało kto rozumiał znaczenie tych obrazków wykuwanych w kamieniu. Możliwe, że z tego powodu twórcy hieroglifów musieli opuścić Egipt. Jeśli tak, to część z ich potomków dotarła aż nad Wisłę i żyje tutaj, do perfekcji rozwijając swoje umiejętności tworzenia teksów zrozumiałych tylko dla samych autorów.
Ślady ich działalności można dostrzec w układzie i treści rachunków za energię elektryczną, urzędowych pism oraz różnych instrukcji obsługi i montażu. Nie wspominając już o niektórych publicznych wystąpieniach polityków. Przy tej okazji trudno nie zauważyć, że z wielkanocnych tradycji to śmigus-dyngus najbardziej przypadł nam do gustu. Lanie wody tak bardzo wrosło w naszą rzeczywistość, że niektórzy kultywują ten zwyczaj przez cały rok.
Tradycyjne polewanie się różnymi płynami ma wielu zwolenników i zapewne ten sposób spędzania czasu raczej nieprędko zniknie. Chociaż trzeba przyznać, że wraz ze zmianami klimatu i on nieco ewoluuje. Zasoby czystej wody kurczą się w zastraszającym tempie, rodzi się więc gorąca potrzeba zastępowania jej innymi substancjami. Skrajni miłośnicy oblewania innych zawartością wiader chętnie sięgają po to, co mają najbliżej siebie, wypełniając je choćby błotem lub pomyjami. Zabawa jest przednia i wywołuje powszechne przyzwolenie rozentuzjazmowanych zwolenników. W sukurs idzie technologia i media społecznościowe. O posypywaniu głowy popiołem nie może być mowy. Jeśli już to raczej należy spodziewać się posypywania zranionych uczuć solą hejtu. Sól w wielkanocnych koszykach ma chronić przed zepsuciem. Najwyraźniej nie chodzi o moralność.
Zajrzałem do przepisu. Soli nie ma. Są za to migdały. Słodkie i gorzkie. Niestety, nie
ma niebieskich. A szkoda, bo wtedy przepis nabrałby bardziej swojskiego charakteru. Po migdałach nadszedł czas na trzy szklanki sklarowanego masła. Poczułem się jak mezopotamski księgowy i zacząłem pospiesznie liczyć ile ta cukiernicza ekstrawagancja będzie w sumie kosztować. Nie wyglądało to optymistycznie i wyraźnie zaczęło przekraczać zdolność kredytową, jaką mógłbym uzyskać w parabanku. Możliwe, że NCBR udźwignąłby takie wydatki, ale nikogo tam nie znam.
Ostatecznie bezradnie zatrzymałem się przy próbie oszacowania kosztów, kiedy
zacząłem się zastanawiać, ile będzie kosztować prąd zużyty podczas pieczenia. Jestem tylko magistrem inżynierem i z hieroglificznego rachunku ze zrozumieniem
potrafię odczytać jedynie całkowitą kwotę do zapłaty, która co miesiąc rośnie tak, że wkrótce będzie podawana w postaci liczby wykładniczej. Chyba kremówki wyszłyby
taniej. Budżet trzeszczy, a tu jeszcze trzeba przygotować kilka jaj na twardo do tradycyjnego stukania się nimi przy stole. Przy ich cenie rozumiem, dlaczego w nieodległej przeszłości twardziele z bardzo ważnych służb ćwiczyli tę zabawę przy
pomocy kilkutonowych limuzyn. Wychodziło taniej. Przynajmniej im.
Może zajączek coś przyniesie? Chociaż myślę o tym z mieszanymi uczuciami. W końcu ta tradycja przyszła (przykicała?) do nas z Niemiec. Czy kultywowanie takiego zwyczaju dzisiaj nie ociera się już nieomal o deklarację polityczną? W święta nie powinno rozmawiać się o polityce. To czas, który należy poświęcić rodzinie i znajomym. Spędzaniu go na beztroskich rozmowach i wesołemu biesiadowaniu. To czas radości, że zima się kończy, nadchodzą ciepłe dni i wreszcie za krystalicznie czystymi oknami będzie można obserwować jak rozwija się przyroda, rosną drzewa i krzewy, a nie tylko inflacja i ceny.
Od słowa do słowa i moja Wielkanocna Babka też pięknie mi wyrosła. Niczym
egipskie piramidy. To, że przetrwały do naszych czasów nie zmienia faktu, że ich
budowanie było absurdalnym przejawem megalomanii i despotyzmu władzy, które
rujnowały budżet kraju. A na upieczenie mojej babki poszło tyle prądu, że dla
zrównoważenia mojego budżetu, kilka następnych wieczorów trzeba będzie spędzić
w ciemnościach. Egipskich.
Krzysztof Dudziński