fbpx

Obrazki zza mgły czasu, czyli opowieść o częstochowskim Osiedlu Sobieskiego

Pod koniec 2018 r. poprosiłem Zbisława Janikowskiego (nieodżałowanej pamięci!): napisałbyś wreszcie o moim pięknym Osiedlu Sobieskiego! Ten, zmęczony już życiem po śmierci żony, odpowiedział z właściwym sobie wdziękiem: umiesz pisać, napisz sobie sam! Tak żartobliwe polecenie Zbinka stało się nakazem! Więc piszę…

Pogodny poranek wczesnego lata. Stoję na chodniku ul. Sobieskiego. Jest jeszcze wcześnie, ponieważ słońce wisi między budynkami. Widzę jego odbicie w wilgotnej
po nocy kostce brukowej. Ranek czuje się też w powietrzu – to szczególny zapach kurzu podniesionego z jezdni przez pierwsze samochody.

Mam kilka lat, jeszcze nie chodzę do szkoły. Wczoraj dostałem od cioci złotówkę na landrynki. Idę więc do „małego” po smaczne zakupy. W tym sklepiku po drugiej
stronie jezdni znajoma sprzedawczyni pakuje dziesięć kolorowych cukierków w rożek zwinięty z szarego papieru. Z kawałka udartego wprawnym ruchem od wielkiego
arkusza, jakich stosik leżał na drewnianej ladzie.

Dla kilkulatka było to bardzo ekscytujące miejsce. Nad deską lady po bokach wznosiły się szklane gabloty. W jednej, w przegródkach leżały różne cukierki, które miła pani wybierała szufelką na życzenie klienta. Ważyła je na szalkowej wadze, jeśli o któryś było za dużo, brała go zwyczajnie palcami i wrzucała do jego przegródki. Podobnie zresztą robiła z ogórkami kiszonymi rozpychającymi się w beczce przy wejściu czy śledziami z beczki obok.

Samochód marki P70

Mam kilka lat i sam idę do sklepu po drugiej stronie ulicy Sobieskiego? Tak! Tyle, że nie nastał jeszcze rok 1960. Świat mojego dzieciństwa jest bezpieczny, a ta brukowana granitową kostką jezdnia jest tak naprawdę przedłużeniem mojego podwórka. Samochodów jeździ po niej niewiele, głównie są to rozklekotane ciężarówki, które na kamiennej nawierzchni słychać z daleka.

Samochody osobowe? Przed moim blokiem, zamieszkanym przez blisko 50 rodzin, parkował jeden – marki P70. Jeśli ktoś nie wie, o czym mowa: to przodek
NRD-owskiego trabanta. Andrzej Gurgul – mieszkaniec bloku przy sąsiednim podwórku – też wspomina, że u niego jedyna zatoka dla aut stała pusta… Mówimy więc o naprawdę odległych dniach, w których się urodziłem. Nie wiem, czy przyznać się w tych zwariowanych czasach… W 1954 r. przyszedłem na świat we wspomnianym
bloku, w którym mieszkam po dziś dzień. Opuściłem go tylko na kilka lat studiowania w Uniwersytecie Śląskim. Urodziłem się… dosłownie. W pokoju od strony piaskownicy przyjęła mnie na świat położna z przychodni. Ot!

Obrazki zza mgły czasu, czyli opowieść o częstochowskim Osiedlu Sobieskiego 2
Osiedle Sobieskiego (fot. z archiwum Tadeusza Piersiaka)

Sklep „Mały”

Wracając do sklepu. „Mały” mieścił się w przedwojennej kamienicy i pewnie do 1948 r. należał do prywatnego właściciela. Miał swój urok; te śledzie, obok kiszonych
ogórków i kapusty dawały małemu wnętrzu niepowtarzalną aurę, również zapachową. Był kameralny – swój, ze stałymi klientami. Wśród nich mną – landrynkożercą.

Tuż obok, w nowym socrealistycznym bloku u zbiegu Sobieskiego i Ogińskiego był „duży”, realizujący ideę nowego handlu, rozległy, z wydzielonymi działami. Kilkaset
metrów dalej i on miał swoją konkurencję, podobny wielodziałowy sklep istniał w „19” od ul. Pułaskiego – jednym ze sztandarowych bloków osiedla.

W tym samym budynku był także salon meblowy i ośrodek Ligi Kobiet (później Praktyczna Pani). „19” była „bramą” osiedla od strony okolic podjasnogórskich. Sam ten obszar urbanistyczny zamknięty był między ulicami: Pułaskiego, Sobieskiego, Słowackiego i Handlową (obecnie Korczaka). Macki socrealistycznych bloków wyciągał po ul. Pałczyńskiego (obecnie Focha) i dalej ku centrum. Był konsekwentną wizją, która miała pozwolić mieszkańcom na rozwój życia rodzinnego. Zawierał więc
przestrzenne podwórka z placami zabaw, a w blokach pełne zaplecze handlowo-usługowe. Między ul. Sobieskiego i Focha funkcjonował żłobek i przedszkole – kolejne było przy ul. Dunikowskiego. Domy powstałe między 1951 a 1957 rokiem obsadzone zostały nową zielenią – dziś to osiedle jest jednym z bardziej zielonych w mieście.

Kiedy wyrośliśmy z piaskownicy

Panie Barbara i Joanna Buzdygan udostępniły mi album z 1957 r., wykonany dla amerykańskiej delegacji budowlańców goszczącej w Częstochowie. Znalazłem tam
zdjęcia z ul. Sobieskiego, Nowowiejskiego, Stryjeńskiej i III Alei NMP pokazujące nową, socjalistyczną zabudowę. Wypożyczyły mi również zszywkę Trybuny Załogi – Gazety Zakładowej Zjednoczenia Budownictwa Miejskiego z roku 1954. Poza tym, że znalazłem tam informacje napisane przez mojego ojca Edwarda (członka tejże Załogi), to zszywka pełna jest doniesień o postępach na budowach w całym mieście
i okolicznych miejscowościach.

Z radością odkryłem zdjęcie z mojego podwórka (trzy lata po zasiedleniu). Kiedy byłem w podstawówce, gdzieś w połowie lat 60. z wielką dumą odebrałem informację, że Osiedle Sobieskiego otrzymało I nagrodę w konkursie na najlepiej zorganizowane osiedle województwa katowickiego (!).

Wtedy był to obszar zadbany, który rósł ze swoimi dziećmi. Kiedy wyrośliśmy z piaskownicy, u schyłku lat 60. w jej miejscu pojawiło się boisko do siatkówki z rozciągniętą siatką. Tam uczyłem się odbijać piłkę, rozgrywać pierwsze mecze.

Czasem z nami, amatorami stawali koledzy grający w klubach, wśród nich Tadek Śpiewak z niezapomnianego „Startu” z ul. Pułaskiego. Pamiętam go tym bardziej, że grając na siatce dla amatorów, ściął w trzeci metr. Na linii piłki znalazła się jednak moja głowa. Dostałem centralnie w twarz, nogi poleciały mi do góry, a głowa na asfalt
boiska. Pozbierałem się po chwili, kiedy dotarło do mnie, gdzie jestem i dlaczego leżę. Co dziwne, miałem później tylko nos trochę spuchnięty. Niedawno stałem za Tadkiem w kolejce w markecie. Z szacunkiem mu się kłaniałem!

Na zdjęciu udostępnionym przez Krzysztofa Kasprzaka widać teren przy zbiegu ul. Sobieskiego i Pułaskiego. Po wielkości drzewek sądzić można, że to druga połowa lat 50. Samo powstanie tego skweru to kolejny argument za ludzką skalą socjalistycznego osiedla – zobaczcie młodą matkę z wózkiem korzystającą z pięknej
pogody. Z drugiej jednak strony, słyszałem też, że obszaru zajętego dzisiaj przez Skwer Sokołów po prostu nie dało się zabudować – grunt był tam zbyt grząski.

– Kiedy pracowałem w Hucie – opowiadał Andrzej Gurgul wychowany w osiedlu – jeden ze starszych kolegów wspominał, że cały ten obszar od ul. Pułaskiego był
mokradłem, a w miejscu późniejszego skweru widniał duży staw. Było tam tak grząsko, że pasący się koń po prostu zapadł się w bagnie i nie potrafiono go uratować. Ja już tej wody nie pamiętam, a na skwerze, na boisku, ograniczonym
betonowymi płytami, graliśmy z chłopakami w piłkę nożną.

Jednak dodać mogę jedno: przy deszczowej aurze w mojej piwnicy pojawia się ciemna plama wilgoci. Do tego argument historyczno-kartograficzny. Trakt, będący
dziś ul. Sobieskiego, widoczny na najstarszych planach miasta, ma od zawsze dziwny przebieg.

Ul. 7 Kamienic płynnie przechodzi w ul. Waszyngtona; Kazimierza przedłużona jest ul. Kopernika. Sobieskiego natomiast, kontynuująca stary szlak od kościoła św. Barbary i Andrzeja do św. Zygmunta (a później do stacji kolejowej i katedry), tworzy zygzak po
włączeniu się w ul. Pułaskiego. Najwyraźniej tu omijała ten niedostępny bagnisty teren zaznaczany na planach rozrzuconymi kreseczkami.

Obrazki zza mgły czasu, czyli opowieść o częstochowskim Osiedlu Sobieskiego 3
Osiedle Sobieskiego (fot. z archiwum Tadeusza Piersiaka)

Legendarne stawy Ziołka

Przyznaję, wszystko to piszę po to, by przejść do stawów Ziołka. Za mojego dzieciństwa za ul. Pułaskiego, na przedłużeniu Sobieskiego były dwa rozległe stawy.
Stały przy nim dwa, trzy małe domki rekreacyjne, a zaprzyjaźnieni z właścicielem ojciec i stryj, łowili ryby. Pierwsze wędkarskie kroki stawiał tam mój starszy brat
Andrzej. Do rodzinnej legendy przeszło jego pierwsze „branie” – tak nerwowo „zaciął” rybę, że ta wylądowała za płotem, stojącym parę metrów dalej.

Najważniejsze były jednak „góry” Ziołka. Kiedy lód skuwał stawy, gospodarz wycinał całe jego płyty. Układane na miejscu dzisiejszego marketu (do niedawna Tesco),
tworzyły wysokie na kilka metrów stosy obsypywane grubą warstwą trocin. W latach 50. i 60., kiedy lodówki (domowe i przemysłowe) były rzadkością, ten lód wykorzystywany był w chłodniach.

Wyobraź sobie Czytelniku: w pełni lata lodowe góry emanujące chłodem. Podjeżdżały pod nie platformy konne, które ten zimny ładunek wywoziły do masarni, cukierni itd. Kiedy miałem kilka lat, z mojego podwórka (przyległego do ulicy) słychać było nagłe metaliczne dudnienie. Wybiegaliśmy na granitową kostkę ul. Sobieskiego… to jechały platformy z lodem. Jako maluchy chłonęliśmy ten obrazek: koła okute żelazem dudniące po granitowym bruku (wciąż obecnym pod asfaltem); ścieżka
lodowatej wody zostająca na ulicy po przejeździe „lodziarzy”. Gdy podrośliśmy, usiłowaliśmy wskoczyć na wóz i uszczknąć trochę lodu. Był tak kosmicznie zimny, że
niestraszne były trzaskania batem wozaków. Później podkradaliśmy przy każdej okazji lód z hałdy i lizaliśmy go jeszcze ubrudzony trocinami. Nie pamiętam, by ktoś miał problemy żołądkowe.

– W stawie Ziołka łowiliśmy traszki, kijanki i małe rybki, nazywane przez nas różankami – wspominał dzisiejszy poeta i dyrektor szkoły Ryszard Sidorkiewicz.
Nie jestem pewien, czy miał na myśli gospodarstwo Ziołka, czy rejony poza osiedlem Sobieskiego, ale bliskie z pewnością wszystkim chłopakom z bloków. Bo my w tamtych gliniankach łapaliśmy traszki i kijanki. Oraz inne żyjątka.

„Dzikie Pola”

Nasze „Dzikie Pola” mieściły się przy ul. Kościelnej (dziś Loretańskiej), która była kiedyś z jej odcinkiem stradomskim połączona przejazdem przez tory. Za naszych
czasów (i pewnie jeszcze do lat 80.) przy martwej już drodze do torów stał XIX-wieczny ceglany domek dróżnika. Od dawnej ul. Kolejowej do Zaciszańskiej cały teren był poryty jakimiś dołami (starsi koledzy mówili, że to leje po bombach z II wojny). Gliniaste i muliste niecki wypełniała woda zarośnięta przy brzegach szuwarami. Dołki były płytkie, więc latem woda nagrzewała się szybko. Jako smarkacze szliśmy tam bez wiedzy dorosłych, żeby się wykąpać.

Płytką wodę lubiliśmy nie tylko my, ale i pijawki. Wychodziliśmy więc często dekorowani brązowo-czarnymi medalami. Pamiętam, że jeden z kolegów miał dekorację w miejscu, o którym wstyd wspominać. Pijawki po prostu odrywaliśmy z charakterystycznym mlaśnięciem usuwanych stworzeń. Oczywiście, nikomu z nas nigdy nic po tych zabiegach nie było. Pijawka zaś mogła przyczepić się w miejscu intymnym, bo kąpaliśmy się przecież w bawełnianych majtach, które w wodzie rozciągały się niemożliwie.

Przy kąpielach pozostając. Jako dzieci byliśmy prowadzani przez mamy niewiele dalej, bo za ulicę Zaciszańską, do Stradomki. W niedzielę, już pod opieką ojców, szliśmy na zalane wodą wyrobisko, służące mieszkańcom Stradomia do dziś. Te wyjścia miały
swój ceremoniał i mody. Mamy zabierały kompot w butelkach po oranżadzie (z ceramicznym kapslem na drucie). W niedziele był też zabierany gorący prowiant, wydobywany na miejscu ze słoików. Panie w tych latach 50. i początkach 60. opalały się nad rzeką w halkach, tzw. opalacze były wtedy rzadkością.

Pan Piotr Stankow wspominał mi o oczku wodnym na terenie za Zespołem Szkół Samochodowo-Budowlanych przy ul. Augustyna. Moja pamięć prowadzi mnie jednak w czasy, kiedy tej szkoły nie było, podobnie jak monumentalnych sklepów przy ul. Pułaskiego na odcinku do uliczki św. Andrzeja. Obok narożnej piętrowej kamienicy stało tam kilka parterowych domków. Jeden z nich – na wysokości Braci Szkolnych – miał przechodnią sień. Po jej pokonaniu wchodziło się w zaklęty świat, który dla mnie i kolegów z podstawówki był w miarę potrzeb wyobraźni afrykańską sawanną i prerią Dzikiego Zachodu.

Trawy tego ogromnego nieużytku sięgały chłopięcych piersi, był brzozowy zagajnik (w którym czyhali Czerwonoskórzy) i oczywiście to wspomniane oczko, do którego na wodopój przychodziły słonie i lwy. Wspaniały świat chłopięcej przyjaźni i nieograniczonych marzeń. Żal serce ściska.

Natomiast po drugiej stronie ul. Pułaskiego (od zbiegu z ul. Sobieskiego brukowanej kocimi łbami!) przez płot z ośrodkiem Braci Szkolnych sąsiadował dom, w którym mieszkał kolega z klasy, Marian Gawroński. Dom ten widzę po zamknięciu oczu i żal serce ściska, że coś tak pięknego musiało zniknąć z naszego pejzażu.

Porównać go można z willami otwockimi. Był piętrowy, zbudowany w całości z pachnącego drewna. Nie miał charakteru willowego, musiał z założenia służyć skromnym lokatorom. Być może czeladzi związanej z sąsiednią willą, wykupioną przecież przez zgromadzenie zakonne dopiero w latach 20. XX wieku. Podwórze przed nim było brukowane, a zamykał je kasztanowiec wielki jak baobab.

Za płotem tego podwórza biegła uliczka (Zana?) z kocimi łbami, którą na łeb, na szyję pędziliśmy w dół na rowerach do samej Handlowej. Droga prowadziła między sadami
i ogrodami, a nawet uprawnymi polami, bo te ciągnęły się od ul. Słowackiego niemal po dworzec Stradom. Nam pęd i świszczące powietrze rozdymały płuca i robiły straszny przeciąg w głowie. Młodość zdawała się nieść nas w locie trzy stopy nad ziemią. Ech!

Tadeusz Piersiak